– Dostać się tam nie można – powtórzył Fandorin, odpełzając od krawędzi. – Ale można tak zrobić, że sami stamtąd wylezą.
– Jak?!
Swój plan wicekonsul wyłożył w drodze powrotnej.
– Skrycie ulokować ludzi na górze naprzeciwko szczeliny. Doczekać, aż wiatr powieje w tamtą stronę. Trzeba silnego wiatru, ale to w górach nierzadkie. Podpalimy las. Kiedy shinobi zobaczą, że ogień może przeskoczyć na ich wysepkę, sami przerzucą most i przeleżą na tę stronę gasić. Najpierw rozprawimy się z tymi, którzy zjawią się gasić ogień, potem ich mostem wedrzemy się do wioski.
Wykład planu wśród wielokrotnych powtórzeń, pytań i gestykulacji zajął całą drogę powrotną do obozu.
Pociemniało, ścieżki nie było widać, ale Kamata szedł pewnie i nie zgubił jej ani razu.
Wreszcie, uświadomiwszy sobie treść propozycji, zamyślił się na długo.
– Plan dobry – powiedział – ale nie przeciw shinobi. Shinobi chytrzy. Jeśli las ni z tego, ni z owego się zapali, zaczną podejrzewać podstęp.
– A czemu ni z tego, ni z owego? – Fandorin pokazał na niebo, całe pokryte czarnymi chmurami. – Sezon śliwowych deszczy. Burze częste, zwłaszcza w górach. Widział pan, jak często trafiają się w lesie osmalone drzewa? To od pioruna. Z pewnością będzie burza. Uderzenie pioruna, zapaliło się drzewo, wiatr podsycił ogień. Bardzo proste.
– Burza będzie – zgodził się dowódca. – Ale kto wie kiedy? Ile czekać? Dzień, dwa, tydzień?
– Dzień, dwa, tydzień – radca tytularny wzruszył ramionami, pomyślawszy: „Im dłużej, tym lepiej. Mamy, przyjacielu, odmienne interesy, ja chcę ratować Yumi, ty – pokonać skradaczy. A jeśli wraz z nimi zginie i ona, mała dla ciebie strata. Potrzebuję czasu, żeby się przygotować”.
– Plan dobry – powtórzył Kamata. – Ale nie dla mnie. Ja czekać tydzień nie będę, dwóch dni też nie. Też mam plan. Lepszy niż gaijina.
– Ciekawe jaki? – uśmiechnął się radca tytularny, pewien, że stary wojak blefuje.
Dobiegło stłumione rżenie, podzwanianie uprzęży. To docierała na miejsce karawana, która pod osłoną ciemności pokonała wąwóz.
Czarne kurtki szybko ściągnęły z mułów juki i skrzynie. Zatrzeszczały deski i w świetle ślepych latarek zabłysły lufy winchesterów, lśniące fabrycznym smarem.
– Co do leśnego pożaru, to dobre, to słuszne – zadowolonym głosem przygadywał Kamata, śledząc rozładunek czterech największych skrzyń.
Objawiła się tam w częściach dwuipółcalowa haubica górska produkcji Kruppa, najnowszy model. Na niedawnej wojnie Erast Pietrowicz widział takie zdobyczne u Turków.
– Strzelać z armaty. Sosny się zapalą. Shinobi wybiegną. Gdzie? Na dnie szczeliny postawię strzelców. Z drugiej strony, gdzie przepaść, też. Niech się spuszczają na linach – wszystkich ustrzelimy.
Kamata miłośnie pogładził broń po lufie.
Fandorin poczuł, jak po plecach przebiega mu zimny dreszcz. Tego się właśnie bał! Zamiast starannie opracowanej operacji dla uwolnienia porwanej nastąpi krwawa łaźnia, z której nie ocaleje nikt.
Spory ze starym bandytą nie miały sensu. Nie posłucha.
– Chyba pański plan w istocie jest prostszy. – Wicekonsul udał, że tłumi ziewnięcie. – O której zaczniemy?
– Godzinę po świcie.
– No to trzeba się wyspać. Ja ze sługą ułożymy się przy potoku, tam bardziej rześkie powietrze.
Kamata, nie odwracając się, coś mruknął. Chyba stracił całe zainteresowanie gaijinem.
„Martwe drzewo. Martwe drzewo” – dudniło w głowie radcy tytularnego.
Zachować piękno
Umieją po swej śmierci
Wyłącznie drzewa.
Dostać się w mroku na sąsiednią górę było nietrudno – kierunek Fandorin zapamiętał.
Na wierzchołek można wdrapać się i na ślepo, byle kierować się wciąż w górę, a kiedy nie sposób już wznieść się wyżej, siłą rzeczy trafiło się na miejsce.
Lecz określić, gdzie leży odszczepiona część góry, okazało się sprawą niełatwą.
Erast Pietrowicz i jego sługa błądzili to w prawo, to w lewo, raz omal nie spadłszy z urwiska, a i tak urwisko okazało się nie tym, co trzeba. Szumiał pod nim potok, a na dnie rozpadliny żadnego potoku nie było.
Nie wiadomo, ile straciliby czasu na te poszukiwania, ale na szczęście niebo stopniowo jaśniało. Chmury spełzały na wschód, coraz jaśniej świeciły gwiazdy, a wkrótce wzeszedł i księżyc. Po egipskich ciemnościach nad światem zapłonął jakby tysiącświecowy żyrandol – książkę można było czytać.
„Długo przyszłoby czekać Kamacie na burzę” – pomyślał Fandorin, prowadząc Masę ku rozpadlinie. Gdzieś opodal zahukał puchacz. Nie „uhu, uhu”, jak w Rosji, lecz „ufu, ufu”. „Musi mieć akcent tubylczy, bo głoski «h» w alfabecie japońskim brak” – osądził Erast Pietrowicz.
Oto więc to miejsce z opaloną sosną, którą zapamiętał po tamtej stronie już wcześniej. W niej, niebodze, pokładał wszelkie nadzieje.
– Nawa * - szepnął wicekonsul do sługi.
Ów rozmotał owiązaną wokół pasa długą linę, podał.
Sztuka rzucania arkana, pamiątka z tureckiej niewoli, przydała się raz jeszcze. Fandorin zawiązał szeroką pętlę i obciążył ją podróżnym imbrykiem z nierdzewnej stali. Stanął nad czarnym obrywem i zaczął zataczać nad głową szerokie kręgi. Imbryk z żałosnym brzękiem uderzył o pień, zadźwięczał po kamieniach. Pudło!
Trzeba było ściągnąć arkan, skrócić go i rzucić znowu.
Pętla zahaczyła o sęk dopiero za czwartą próbą.
Drugi koniec liny wicekonsul owiązał wokół pnia, sprawdził, czy mocno trzyma. Ruszył już ku szczelinie, lecz Masa stanowczo odsunął pana, by poleźć pierwszy.
Padłszy na grzbiet, zarzucił na linę krótkie nóżki i popełznął szparko, przekładając ręce. Arkan rozhuśtał się, pień skrzypiał, ale śmiały Japończyk nie zatrzymał się ani na mgnienie. Pięć minut – i już był po tamtej stronie. Wczepił się w linę, naciągnął, żeby Erasta Pietrowicza mniej kołysało. Toteż radca tytularny drogę przez czerń pokonał z wszelkim możliwym komfortem, tylko cokolwiek obtarł sobie dłonie.
Pierwsza połowa zadania była wykonana. Zegarek wykazywał za trzy dwunastą.
– No, z Bogiem – rzekł cicho Fandorin, wyjmując z kabury gerstala.
Masa dobył zza pasa krótki miecz i sprawdził, czy ostrze lekko wychodzi z pochwy.
Szerokość wiszącej wysepki od rozpadliny po urwisko Erast Pietrowicz oceniał na około stu sążni. Dwie minuty spacerowym krokiem, lecz szli powoli, by nie trzasnęła gałąź, nie zaszeleściła nisko zwieszona sosnowa łapka. Co chwila nieruchomieli, nasłuchując. Nic – ani szeptów, ani kroków, same zwykłe odgłosy nocnego lasu.
Dom wyrósł z mroku z nagła, Erast Pietrowicz omal nie zderzył się z szorstką ścianą, ściśle wpasowaną między dwie sosny. Na pozór była to zwykła wiejska chatynka, jakich mnóstwo widział w drodze przez równinę: zamiast okien drewniane kraty, strzecha, dwuskrzydłowe drzwi. Dziwne było tylko jedno: przestrzeń wokół chaty była zarośnięta, ze wszystkich stron obstępowały ją drzewa, zwieszając nad kalenicą gałęzie.
W domu panowała martwa cisza i Fandorin dał słudze znak: idziemy dalej.
Po jakichś pięćdziesięciu krokach natknęli się na drugi dom, też ukryty w gąszczu. Jedna z sosen sterczała wprost ze środka dachu, wykorzystana widać jako belka nośna. Też ani dźwięku, ani światełka.
Nieufność i obawa skłoniły radcę tytularnego do zdwojonej ostrożności. Nim pójdzie się do domu Tamby, nawisłego nad samą przepaścią, należy dokładnie sprawdzić, co zostawia się za plecami. Stąd, nie dochodząc do obrywu, zawrócili z powrotem.
Читать дальше