Wielokrotnie spotykali krowy w barwnych fartuchach, malowanych w smoki, i słomianych łapciach nad kopyta. Wieśniacy wykorzystywali te imponująco dekorowane krasule w charakterze zwierząt jucznych i pociągowych. Radca tytularny zapytał Kamatę, a ten potwierdził: głupi chłopi mięsa nie jedzą i mleka nie piją, i dlatego są jeszcze całkiem dzicy, ale nie szkodzi, wkrótce i do nich dotrze demokracja.
Na nocleg zatrzymali się w dość dużej wsi, rozłożonej u samego wylotu doliny. Dalej zaczynały się góry. Wójt rozmieścił „brygadę” w domu gminnym: „robotników” na podwórzu, „majstra” i „inżyniera” wewnątrz. Słomiana podłoga, żadnych mebli, dziurawe ściany z papieru. To więc był ów „hoteru”, o jakim mówił rankiem Kamata. Z innych przybyszów był tam tylko wędrowny mnich z posochem i sakwą żebraczą, ale i on trzymał się na dystans, cały czas odwracając wzrok: nie chciał pohańbić oczu widokiem włochatego barbarzyńcy.
Fandorin wpadł na myśl przejścia się po wsi, ale mieszkańcy zachowywali się nie lepiej od bonzy. Dzieci rozbiegały się z wrzaskiem, kobiety piszczały, psy zachłystywały się skowytem, tak więc przyszło zawrócić. Pojawił się zmieszany wójt: kłaniając się gęsto i przepraszając, prosił gaijina-sana, by nigdzie nie chodził.
– Fum pazanto neba si uaito man – przetłumaczył, śmiejąc się, Kamata. – Ju sakasu manki, sinku.
Zwiesiwszy długie ręce, okrążył chwiejnie izbę, pokładając się wciąż ze śmiechu. Erast Pietrowicz nieprędko pojął, w czym rzecz. Otóż nikt we wsi, jak żyje, nie widział białego, lecz jeden z miejscowych wiele lat temu był w mieście i zobaczył w tamtejszym cyrku straszną, tresowaną małpę, równie cudacznie ubraną. A że oczy Fandorina były tak samo wielkie i niebieskie, gamonie się przelękli.
Kamata długo jeszcze i z satysfakcją opowiadał, jacy to z chłopów durnie. Japończycy mawiają, że rodzina pozostaje bogata albo biedna nie dłużej niż przez trzy pokolenia. I to prawda: życie w mieście sprawia, że bogacze degenerują się, a biedacy przebijają się ku górze w trzecim pokoleniu. Takie to już prawo sprawiedliwego Boga. Ale we wsiach żyją tępacy, niezdolni wyrwać się z nędzy od tysiąca lat. Kiedy rodzice starzeją się i już nie mogą pracować, własne dzieci wynoszą starców w góry i zostawiają tam na zdechnięcie, by nie marnować darmo jedzenia. Wieśniacy wzdragają się przed wszelką nowością, nie chcą służyć w wojsku. Jak z takim bydłem budować wielką Japonię? Nie do pojęcia. Ale jeśli do rzeczy wziął się Tsurumaki-dono – zbudujemy, nie ma wątpliwości.
Wreszcie zmęczony rozszyfrowywaniem gadatliwego rozmówcy radca tytularny wybrał się spać. Wyczyścił zęby proszkiem Diament, umył się w przenośnej wannie, nadzwyczaj wygodnej, aczkolwiek woda mocno woniała gumą. Masa przez ten czas rozłożył łóżko, nakrył je zieloną moskitierą i gorliwie pracując policzkami, nadmuchał poduszkę.
„Jutro” – rzekł sobie Fandorin. I zasnął.
* * *
Ostatnich pięć ri warte były wczorajszych jedenastu. Droga od razu skierowała się stromo w górę, zaczęła kluczyć pośród wzgórz, sięgających coraz wyżej i wyżej ku niebu. Z welocypedu trzeba było zejść i ciągnąć go za kierownicę, aż młody człowiek pożałował, że nie zostawił maszyny we wsi. Już dobrze po południu Kamata wskazał górę o zaśnieżonym wierzchołku.
– Oyama. Teraz w prawo, w prawo.
Ze cztery tysiące stóp, ocenił na oko Fandorin, zadarłszy głowę. Nie Kazbek, rzecz jasna, ani Mont Blanc, ale wzniesienie poważne, szkoda gadać.
– Miejsce, do którego zmierzamy, jest trochę z boku – wyjaśnił dowódca, który był dziś skupiony i mało rozmowny. – Idziemy gęsiego, bez gadania.
Szli jeszcze dobre dwie godziny. Przed wejściem w wąski, choć niedługi wąwóz Kamata zeskoczył z siodła i podzielił oddział na dwie części. Większej kazał nakryć głowy liśćmi i pełznąć przez cieśniawę na brzuchu. Dziesiątkę ludzi zostawił na miejscu ze zwierzętami jucznymi i ładunkiem.
– Strażnica. Patrzeć – wyjaśnił Fandorinowi krótko, wskazując gdzieś w górę.
Zapewne gdzieś w pobliżu znajdował się punkt obserwacyjny przeciwnika.
Dwieście sążni wąwozu radca tytularny pokonał w ten sam sposób, co inni. Ubranie bynajmniej nie ucierpiało – przeznaczone specjalnie do górskich wypraw, było wzmocnione na kolanach i łokciach wspaniałymi łatami z moleskinu. Z tyłu sapał Masa, za nic nie godząc się zostać przy mule i welocypedzie.
Pokonawszy niebezpieczne miejsce, podążali dalej już wyprostowani, lecz trzymali się zarośli, a otwarte miejsca obchodzili. Kamata najwyraźniej znał drogę: otrzymał ścisłe instrukcje albo też bywał tu wcześniej.
Nie mniej niż godzinę wspinali się lesistym stokiem wzdłuż kamienistego strumienia.
Na wierzchołku dowódca machnął ręką i czarne kurtki bez sił osunęły się na ziemię. Kamata wezwał gestem Fandorina.
We dwójkę podeszli jeszcze ze sto kroków, do nagiego, porosłego mchem głazu, z którego otwierał się widok na okoliczne szczyty i rozciągającą się niżej dolinę.
– Wieś shinobi tam. – Kamata wskazał na sąsiednią górę.
Była ona mniej więcej tej samej wysokości i równie lesista, lecz posiadała pewną intrygującą cechę. Część wierzchołka (z pewnością wskutek trzęsienia ziemi) rozpękła się i odchyliła, oddzielona od masywu głęboką szczeliną. Z przeciwległej strony urwisko piętrzyło się nad przepaścią – to osypał się stok, niezdolny utrzymać na stromiźnie warstwy ziemi. Osobliwy to był obraz: skośny, nawisły nad czeluścią obryw góry.
Erast Pietrowicz przylgnął do lornetki, lecz z początku żadnych oznak ludzkiego życia nie dojrzał. Wszędzie gęsto zwarte sosny i latające zygzakiem stada ptaków. Dopiero do samej krawędzi przepaści przywarła jakaś budowla. Pokręciwszy kremalierą, Fandorin zobaczył drewniany dom, bodaj całkiem spory. Od ściany, sięgając w nicość, sterczało coś w rodzaju mola czy pomostu. Tylko kto miałby tam, na dwustusążniowej wysokości, cumować?
– Momochi Tamba – powiedział Kamata i dodał swą jedyną w swoim rodzaju angielszczyzną: – Jego dom. Inne domy stąd nie widać.
Radca tytularny uczuł skurcz serca. O-Yumi jest blisko! Tylko jak tam dotrzeć? Jeszcze raz powoli zlustrował całą górę lornetką.
– Nie mam pojęcia, jak oni się tam d-dostają…
– Nieprawidłowe pytanie. – Dowódca czarnych kurtek patrzył nie na górę, lecz na Erasta Pietrowicza. Wzrok miał zdziwiony i pełen niedowierzania. – Prawidłowe pytanie: Jak my się tam dostaniemy? Ja nie wiem. Tsurumaki-dono powiedział: gaijin wymyśli. Myśl, ja poczekam.
– Trzeba podkraść się bliżej – powiedział Fandolin.
Podkradli się. Musieli w tym celu wspiąć się na szczyt pękniętej góry. Teraz oderwana połowa była tuż obok. Do oddzielającej ją szczeliny nie szli, lecz pełzli, starając się nie wysuwać się z trawy, choć po tamtej stronie nie było widać żywej duszy.
Radca tytularny ocenił rozmiary szczeliny. Głęboka, od strony przewieszonej ściany nie do zdobycia. Za to niezbyt szeroka. W najwęższym miejscu, gdzie po tamtej stronie sterczy martwe osmalone drzewo, bodaj czy więcej niż dziesięć sążni. Zapewne, by się przedostać, shinobi korzystają z przerzucanego mostu lub czegoś w tym rodzaju.
– No cóż? – spytał zniecierpliwiony Kamata. – Można się tędy dostać?
– Nie można.
Dowódca zaczął kląć szeptem po japońsku, ale sens wykrzykiwanych słów był jasny: I tak wiedziałem, że z diabelnego gaijina nie będzie żadnego pożytku.
Читать дальше