– Nie ma i już. Tak donieśli mi moi zwiadowcy, a oni nie są skłonni do fantazjowania. Potrzebny mi pański mózg, Fandorin. I pańskie szczęście. Może pan być pewien: tam właśnie, do górskiej twierdzy, uprowadzono O-Yumi. Sam, beze mnie, nic pan nie zdziała. Jestem panu niezbędny, a i pan przyda się mnie. No więc: długo jeszcze będę stał z wyciągniętą ręką?
Po sekundowym wahaniu radca tytularny wreszcie odpowiedział na uścisk ręki. Dwie silne dłonie spotkały się i ścisnęły wzajem, że aż zbielały palce.
Głupi rytuał,
Który nigdy nie zginie:
Złączenie dwu rąk.
Europa skończyła się po pół godzinie od wyruszenia w drogę. Szpice i wieżyczki anglizowanego Bluffu ustąpiły z początku kominom fabryk i dźwigom towarowym portu rzecznego, potem blaszanym dachom, następnie dachówkom, dalej słomianym strzechom chłopskich chałup, a po jakiejś mili zabudowania skończyły się całkiem. Została tylko droga ciągnąca się wśród ryżowych pól i bambusowych zagajników oraz ściana niewysokich gór, zamykających z obu stron dolinę.
Ekspedycja ruszyła jeszcze przed świtem, by nie zwracać niepotrzebnie uwagi. Zresztą karawana nie budziła żadnych podejrzeń. Na oko zwykła brygada budowlana, z tych, co wznoszą mosty i kładą drogi na obszarze całego cesarstwa mikada, wyrywającego się spiesznie ze średniowiecza w wiek dziewiętnasty.
Karawanie przewodził krzepki mężczyzna o pospolitym pomarszczonym obliczu, bystro spoglądający na boki ostrym wzrokiem rozbójnika, mało się zresztą różniącym od wzroku majstra budowlanego czy dostawcy. Jego strój – słomiany kapelusz, czarna kurtka, wąskie spodnie – były dokładnie takie same, jak robotników, tyle że naczelnik jechał wierzchem, a trzydziestu dwóch jego podwładnych szło pieszo. Wielu prowadziło za uzdy muły obładowane ciężkimi skrzynkami z ekwipunkiem. Nawet to, że brygadzie towarzyszył cudzoziemiec z japońskim sługą, nie musiało wydawać się dziwne. Na ogromnej budowie, w jaką zmienił się Kraj Wschodzącego Słońca, pracowało mnóstwo amerykańskich i europejskich inżynierów. Jeśli spotykani na drodze i grzebiący się w rzadkim błocie chłopi odprowadzali cudzoziemca spojrzeniami, to wyłącznie z powodu niebywałej samojezdnej kurumy, na jakiej zasiadał.
Fandorin zaczynał już żałować, że nie usłuchał konsula, który radził mu wynająć muła. Te zwierzęta, aczkolwiek powolne i niepokaźne, są o wiele pewniejsze od japońskich koni. Erast Pietrowicz wzdragał się jednak na myśl, że miałby na tak niepozornym wierzchowcu, zmierzać na ratunek ukochanej kobiecie. Muła, co prawda, wziął, lecz nie pod wierzch, tylko do dźwigania bagaży, i powierzył go opiece Masy.
Sługa człapał z tyłu, ciągnąc nieparzystokopytne stworzenie za sznurek i od czasu do czasu pokrzykując na nie: poshor, poshor! *. Muł szedł chętnie, ale Masa specjalnie wywiedział się u pana o rosyjskie słowo dla popędzania bydląt i popisywał się nim teraz przed czarnymi kurtkami.
We wszystkim prócz wyboru środków transportu radca tytularny posłuchał rad doświadczonego Wsiewołoda Witaljewicza. Na bagaż składały się: moskitiera (komary w japońskich górach są gorsze od wilkołaków), składane łóżko (broń Boże spać na tatami, żywcem zagryzą człowieka pchły), kauczukowa wanna (miejscowi cierpią na choroby skóry, więc myć się w łaźniach zajazdów nie jest bezpiecznie) i nadmuchiwana poduszka (u Japończyków przyjęte są drewniane), kosz z żywnością i mnóstwo innych nieodzownych w drodze rzeczy.
Stosunki z dowódcą oddziału, Kamatą, nawiązane zostały nie bez trudu. Znał on całkiem sporo słów angielskich, lecz nie miał zielonego pojęcia o gramatyce, tak więc tylko nawyk dedukcji pozwalał Fandorinowi go pojąć.
Na przykład Kamata mówił:
– Hiya furomu ibuningu tsu gou naito hoteru supendo. Tsumorō mauntēn entā.
Najpierw Erast Pietrowicz, biorąc pod uwagę właściwości japońskiej wymowy, przywracał składnikom tej abrakadabry właściwe brzmienie. Otrzymywało się: Here from evening to go night hotel spend, tomorrow mountain enter, i wtedy dopiero wyjaśniał się sens: „Stąd aż do wieczoru idziemy, nocujemy w hotelu, jutro trafiamy w góry”.
W odpowiedzi trzeba było przeprowadzić operację odwrotną, rozłożyć angielskie zdanie na poszczególne słowa i ociosać je na japoński ład:
– Mauntēn, hau fā? - pytał wicekonsul. – Ninja bireji, hau fā? *
I Kamata świetnie zrozumiał, pomyślał, pogładził podbródek.
– Sumuzu irebun ri. Maunten fajbu ri.
Czyli że po równej drodze jedenaście ri (około czterdziestu wiorst) i pięć ri przez góry, uświadomił sobie Fandorin. Jednakże porozumiewali się, acz nie bez trudu, a około południa tak już do siebie nawykli, że mogli poruszać dość skomplikowane tematy. Na przykład sprawę demokracji parlamentarnej, która niesłychanie się Kamacie podobała. W cesarstwie przyjęto właśnie prawo o samorządzie lokalnym, w prefekturach odbywały się kolejne wybory merów i wójtów, a czarne kurtki brały w tej działalności jak najżywszy udział. Jednych kandydatów broniły, innych przeciwnie, jak się wyraził zwolennik parlamentaryzmu, sumoru furaiten, czyli odrobineczkę straszyły. Rzecz była w Japonii nowa, nawet rewolucyjna. Jak się zdaje, Don Tsurumaki pierwszy z wpływowych polityków uświadomił sobie całą wagę drobnych przedstawicielstw prowincjonalnych, które w stolicy traktowano ironicznie jako bezprzedmiotową dekorację.
– Ten eaz, Tokyo nasingu - wieścił Kamata, kołysząc się w siodle. – Purobinsu riaru pāwā. Tsurumaki – dono riaru pāwā. Nippon nou Tokyo, Nippon purobinsu *.
A radca tytularny myślał: prowincja prowincją, ale przez ten czas Don, jak się zdaje, weźmie w garść i stolicę. A wtedy na pewno demokracja zatryumfuje!
Szef czarnych kurtek okazał się niezgorszym gadułą. Gdy tak podążali przez dolinę, coraz ciaśniej ściskaną z obu stron wzgórzami, opowiadał o dniach chwały, kiedy to wraz z Donem pokonywali konkurentów w walce o intratniejsze zamówienia. I że potem nastały jeszcze weselsze czasy chaosu, więc nawalczyli się i odpaśli furu beri, czyli, inaczej mówiąc, do pęknięcia.
Widać było, że stary rozbójnik jest w siódmym niebie ze szczęścia. O ileż lepiej walczyć niż służyć jako majordomus, wyznał, a później dodał: nawet lepiej niż budować demokratyczną Japonię.
Dowódcą był w istocie znakomitym. Raz na pół godziny objeżdżał karawanę, sprawdzał, czy nie okulał któryś z mułów, czy nie rozluźniły się bagaże. Żartował z wojownikami i kolumna od razu ruszała weselej, energiczniej.
Ku zdziwieniu Fandorina, maszerowali bez odpoczynku. On sam kręcił pedałami oszczędnie, dostosowując się do pieszych, jednak po jakichś dwudziestu wiorstach zaczął czuć zmęczenie, a czarne kurtki nie przejawiały żadnych jego oznak.
Obiad trwał kwadrans. Wszyscy, w tej liczby i Kamata, przełknęli po dwa ryżowe chlebki, napili się wody i znów stanęli w szyku. Erast Pietrowicz, który zdążył rozłożyć na serwetce przygotowane przez troskliwą Obayashi-san sandwicze, zmuszony był przeżuwać je w marszu, goniąc oddział. Z tyłu, pomrukując, ciągnął swego rosynanta Masa.
* * *
O piątej po południu, machnąwszy ze trzydzieści wiorst, skręcili z traktu na wąską ścieżkę. Była to już pod każdym względem dzika okolica. Najwyraźniej nigdy nie stanęła tu noga Europejczyka. W malutkich, ubogich wioseczkach oko Fandorina nie dojrzało żadnych oznak zachodniej cywilizacji. Dzieciska i dorośli, rozdziawiwszy gęby, gapili się nie tylko na welocyped, lecz i okrągłooką, egzotycznie ubraną postać. A wszystko to zaledwie o parę godzin jazdy od Jokohamy! Dopiero teraz radca tytularny jął uświadamiać sobie, jak cienki jest lakier modernizacji, którym władcy pośpiesznie pokryli fasadę starodawnego cesarstwa.
Читать дальше