Podobała mi się elegancja, z jaką mister Fandorin (a właśnie - okazało się, że jest dyplomatą, co wiele tłumaczy) osadził nieznośnego gbura Gauche’a, który podaje się za rentiera, chociaż gołym okiem widać, że macza palce w ciemnych sprawkach. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby jechał na Wschód po opium i egzotyczne tancerki do paryskich rewii [ostatnia fraza przekreślona]. Wiem, kochana Emily, że jako prawdziwa dama nie będzie Pani usiłowała odczytać tego, co przekreśliłem. Trochę mnie poniosło i napisałem rzecz niegodną Pani cnotliwych uszu.
A zatem - dzisiejsza kolacja. Francuski bourgeois, który ostatnimi czasy zrobił się aż nadto odważny i gadatliwy, zaczął z wyraźnym zadowoleniem rozprawiać o wyższości starości nad młodością. „Jestem najstarszy ze wszystkich tu obecnych - powiedział tonem ex cathedra jak jakiś Sokrates. - Śiwy, tłusty i niezbyt piękny; ale nie myślcie, panie i panowie, że zamieniłbym się miejscami z kimkolwiek z was. Kiedy widzę buńczuczną młodość, pyszniącą się przed starością swoim pięknem i siłą, swoim zdrowiem, ani trochę nie zazdroszczę. To żadna sztuka, myślę sobie, sam kiedyś taki byłem. A spróbuj no, robaczku, dożyć jak ja sześćdziesięciu dwóch lat. Mam dwa razy więcej szczęścia niż ty, trzydziestolatek, już choćby dlatego, że dwukrotnie dłużej żyję na tym świecie”. I łyknął wina, bardzo dumny z tak oryginalnej myśli i jej niezbitej logiki. Wówczas mister Fandorin, który dotąd ust nie otwierał, niespodziewanie powiedział z całkiem poważną miną: „Ma pan bezwzględną rację, panie Gauche, jeżeli pojmujemy życie w jego wschodnim rozumieniu - jako trwanie w jednym punkcie bytu i wieczne „teraz”. Jednak istnieje też inne podejście, według którego życie człowieka to dzieło, które oceniać można tylko w całości, kiedy już doczytana zostanie ostatnia jego stronica. Przy czym dzieło może być długie jak tetralogia lub krótkie jak nowela. A kto potrafi dowieść, że gruba i paskudna powieść koniecznie musi być lepsza od krótkiego pięknego wiersza?” Najzabawniejsze było to, że nasz rentier, faktycznie gruby i paskudny, nie zorientował się, że o nim mowa. Nawet kiedy miss Stamp (osoba niegłupia, ale dziwaczna) zachichotała, a ja dość głośno prychnąłem, do Francuza nie dotarło i pozostał przy swoim zdaniu, za co cześć mu i chwała.
Inna sprawa, że podczas dalszej rozmowy, już przy deserze, monsieur Gauche wykazał zadziwiająco wiele zdrowego rozsądku. Brak solidnego wykształcenia miewa jednak dobre strony: nieskrępowany autorytetami rozum może czasem poczynić ciekawe i trafne spostrzeżenia.
Niech Pani osądzi sama. Amebowata Mrs Truffo, żona naszego cymbała doktora, ni z tego, ni z owego rozczuliła się nad „maleństwem” i „aniołeczkiem”, którym wkrótce uszczęśliwi swojego bankiera madamme Clebere. Ponieważ Mrs Truffo nie mówi po francusku, zaszczyt przekładania ckliwych sentencji o szczęściu rodzinnym budowanym na „gaworzeniu dziatek” przypadł jej nieszczęsnemu małżonkowi. Gauche sapał i dyszał, a potem nagle oświadczył: „Nie mogę się z panią zgodzić. Naprawdę szczęśliwe małżeństwo nie potrzebuje dzieci, jako że mąż i żona zupełnie sobie wystarczają. Mężczyzna i kobieta są jak dwie nierówne powierzchnie, każda z wypukłościami i wgłębieniami. Jeżeli powierzchnie te nie przylegają ściśle do siebie, potrzebny jest klej - bez niego cała konstrukcja, to znaczy rodzina, się rozleci. Takim właśnie klejem są dzieci. Ale jeśli powierzchnie idealnie do siebie pasują, każda wypukłość do każdego wgłębienia, po co klej? Choćby ja i moja Blanche. Trzydzieści trzy lata przeżyliśmy dusza w duszę, jak guzik i pętelka. Po co dzieci? I bez nich jest nam dobrze”. Może pani sobie wyobrazić, Emily, jaka fala sprawiedliwego gniewu zwaliła się na głowę burzyciela odwiecznych wartości. Najbardziej oburzona była sama madamme Clebere, nosząca w łonie maleńkiego Szwajcara. Na widok jej krągłego, wiecznie wystawianego na pokaz brzuszka aż mnie skręca. Zaraz widzę zwiniętego w precelek minibankiera z podkręconymi wąsikami i pucołowatymi policzkami. Z czasem rodzina Clebere dorobi się pewnie całej gwardii szwajcarskiej.
Muszę się Pani przyznać, moja najdroższa Emily, że mdli mnie na widok ciężarnych kobiet. Są odrażające! Ten tępy, zwierzęcy uśmiech, ta ohydna mina, z jaką wsłuchują się w swoje trzewia! Staram się trzymać od madamme Clebere jak najdalej. Obiecaj mi, moja ukochana, że nigdy nie będziemy mieli dzieci. Gruby burżuj ma po tysiąckroć rację! Po co dzieci? I tak jesteśmy bezgranicznie szczęśliwi. Musimy tylko przeczekać tę konieczną rozłąkę.
Już za dwie jedenasta. Pora dokonać pomiarów.
Ścierwa! Przeszukałem całą kajutę. Sekstant zniknął. Nie żartuję! Leżał w skrzynce razem z chronometrem i kompasem, a teraz go nie ma! Boję się, Emily! O, wiedziałem, wiedziałem! Sprawdziły się moje najgorsze przeczucia!
Dlaczego? Za co? Gotowi są na każdą podłość, byle tylko nie dopuścić do naszego spotkania! Jak teraz sprawdzę, czy statek płynie właściwym kursem? To Regnier, jestem pewien! Widziałem, jak na mnie spojrzał, kiedy ubiegłej nocy pracowałem na pokładzie z sekstansem! Łajdak!
Iść do kapitana, zażądać sprawiedliwości. A jeżeli są w zmowie? Boże, Boże, zmiłuj się nade mną
Musiałem na chwilę przerwać. Jestem tak rozstrojony, że przyszło zażyć przepisane przez doktora Jenkinsa krople. Według jego zaleceń pomyślałem też o czymś przyjemnym. O tym, jak będziemy siedzieli razem, Emily, na białej werandzie i patrzyli w dal, próbując odgadnąć, gdzie kończy się morze, a zaczyna niebo. Pani uśmiechnie się i powie: „Kochany Regi, nareszcie jesteśmy razem”. A potem wsiądziemy do kabrioletu i pojedziemy na spacer po nabrzeżu.
Boże, co ja bredzę! Jakiego kabrioletu!
Jestem potworem i napisałem rzecz niewybaczalną.
Renata Clebere
Obudziła się w doskonałym humorze. Posłała radosny uśmiech słonecznemu zajączkowi, który wskoczył na jej zmięty poduszką policzek, i wsłuchała się w odgłosy dochodzące z brzucha. Płód spał spokojnie, za to ona okropnie zgłodniała. Do śniadania pozostawało całe pięćdziesiąt minut, a Renata nie należała do osób szczególnie cierpliwych i nudzić się po prostu nie umiała. Rano budziła się równie szybko, jak zasypiała wieczorem - wystarczyło, że położyła głowę na złożonych dłoniach, i już po chwili śniło się jej coś miłego i wesołego.
Nucąc frywolną piosenkę o nieszczęsnej Georgette zakochanej w trębaczu, przystąpiła do porannej toalety. Przetarła rumianą twarz wodą lawendową, a potem szybko i sprawnie uczesała włosy: nastroszona nad czołem grzywka, gęste kasztanowe loki spięte w płaski kok i dwa kosmyki puszczone swobodnie na skroniach. Wyszło znakomicie - skromnie i uroczo. Wyjrzała przez okno. Nic nowego: równy brzeg kanału, żółty piasek, białe gliniane domki biednej wioski. Będzie upał. A więc biała koronkowa sukienka, słomiany kapelusik z czerwoną wstążką i, uwaga, nie zapomnieć parasolki - po śniadaniu jest zawsze takie zamieszanie. Zresztą nie chciało jej się nosić parasolki. Potem kogoś pośle.
Renata z wyraźnym zadowoleniem przejrzała się w lustrze, stanęła bokiem, poprawiła sukienkę na brzuchu. Prawdę mówiąc, na razie nie bardzo było na co patrzeć.
Kobiety w ciąży mają prawo do małych kaprysów, więc w salonie zjawiła się nieco przed czasem - kelnerzy dopiero nakrywali do stołu. Zażądała soku pomarańczowego, herbaty, rogalików z masłem i całej reszty. Zanim zjawił się kolejny stołownik - gruby monsieur Gauche, też ranny ptaszek - przyszła matka pochłonęła już trzy rogaliki i brała się właśnie do omletu z grzybami. Śniadanie podawano na „Lewiatanie” nie jakieś tam kontynentalne, lecz najprawdziwsze angielskie: rostbef, dania z jajek, pudding i owsianka. Francuską część konsorcjum reprezentowały jedynie croissanty. Za to podczas obiadu i kolacji niepodzielnie królowała kuchnia francuska. Cynaderki z bobem marnie komponowałyby się z salonem „Windsor”.
Читать дальше