- Rzeczywiście, zapomniałem! Ma pan rację! - Skruszony doktor pochylił głowę. - Ale proszę kontynuować. Nie będę już przerywał.
- Tak więc Paryż, rue de Grenelle, piętnastego marca wieczorem. Do willi lorda Littleby przychodzi dwoje ludzi: młody smagły lekarz i siostra miłosierdzia w nasuniętym na oczy szarym zakonnym welonie. Lekarz pokazuje p-papier z pieczęcią rady miejskiej i żąda, żeby wszyscy mieszkańcy natychmiast zebrali się w jednym pomieszczeniu. Prawdopodobnie mówi, że pora jest już późna, a przed nim dużo pracy. Zastrzyki robi zakonnica - wprawnie, szybko, bezboleśnie. Lekarz n-nie stwierdzi później ani śladu siniaków. Klasztorne wykształcenie Marii Saintfontaine wreszcie się przydało. Dalej wszystko jest oczywiste, więc nie b-będę wdawał się w szczegóły: służba zasypia, przestępcy wchodzą na piętro, Regnier szamoce się z panem domu. Mordercy nie zauważyli, że w dłoni lorda pozostał złoty znaczek „Lewiatana”. Później musiała pani, madamme, oddać swojego wieloryba wspólnikowi - pierwszemu oficerowi trudniej było uniknąć podejrzeń. Poza tym myślę, że sobie ufała pani bardziej niż jemu.
Clarissa, która do tej chwili jak zaczarowana wpatrywała się w Erasta, teraz ukradkiem spojrzała na Renatę. Ta słuchała uważnie, a na jej twarzy zastygł wyraz zdziwienia i urazy. Nawet jeśli rzeczywiście była Marią Saintfontaine, na razie niczym się nie zdradzała.
- Zacząłem was podejrzewać w dniu, kiedy rzekomo napadł na was biedny Afrykańczyk - zwierzył się Renacie dyplomata i ugryzł jabłko białymi, równymi zębami. - Oczywiście za sprawą pana Regnier. Spanikował, stracił zimną krew. Pani wymyśliłaby coś sprytniejszego. Zrekonstruuję przebieg wypadków, a pani mnie p-poprawi, jeśli pomylę się w jakichś szczegółach. Zgoda?
Renata skruszona pokiwała głową i podparła ręką krągły policzek.
- Regnier odprowadził panią, musieliście porozmawiać - przecież wspólnik zeznał, że chusta w tajemniczy sposób zniknęła. Weszła pani do kajuty i na widok wielkiego Murzyna, grzebiącego w bagażu, w pierwszej chwili pewnie wpadła w przerażenie - o ile w ogóle wie pani, co to strach. Ale już w następnej sekundzie serce żywiej zabiło z radości: na szyi dzikusa ujrzała pani upragnioną chustę. Wszystko się wyjaśniło: zbiegły niewolnik, buszując w kajucie oficera, połakomił się na kolorowy kawałek tkaniny i ozdobił nim swoją potężną szyję. Krzyknęła pani; wbiegł Regnier, również zobaczył chustę i nie panując nad sobą, chwycił kordzik... Przyszło wymyślać historię o napadzie: padać na p-podłogę, wciągać na siebie ciężkie, jeszcze ciepłe ciało zabitego. Niezbyt przyjemne, prawda?
- Proszę wybaczyć, to tylko domysły! - zaoponował zapalczywie sir Reginald. - Przecież wszyscy wiemy, że Murzyn napadł na madamme Clebere. Znowu pan fantazjuje, panie dyplomato!
- Ani trochę - odpowiedział łagodnie Erast, patrząc na baroneta ze smutkiem czy może współczuciem. - P-powiedziałem przecież, że widywałem już niewolników pochodzących z plemienia Idanga, kiedy byłem w niewoli tureckiej. Wiecie, dlaczego na Wschodzie tak się ich ceni? Ponieważ są bardzo silni i wytrzymali, a jednocześnie potulni i pozbawieni wszelkiej agresji. To plemię rolników, nie myśliwych; nigdy nie prowadzili wojen. Nawet bardzo przestraszony Idanga nie rzuciłby się na madamme Clebere. Pan Aono również się dziwił, że palce dzikusa nie zostawiły żadnych śladów na delikatnej szyi. Czy to nie podejrzane?
Renata w zamyśleniu pochyliła głowę, jakby sama zdumiona tak niezwykłym przypadkiem.
- Przejdźmy do zabójstwa profesora Sweetchilda. Kiedy okazało się, że indolog jest o krok od rozwiązania zagadki, poprosiła go pani, żeby się nie spieszył, opowiadał szczegółowo i od samego początku, a tymczasem wysłała wspólnika rzekomo po szal, faktycznie zaś - żeby przygotował grunt pod kolejne morderstwo. Regnier zrozumiał panią bez słów.
- Nieprawda! - zawołała głośno Renata. - Państwo jesteście świadkami! Regnier sam zaproponował, że pójdzie! Pamiętacie? Panie Milford-Stokes, najpierw poprosiłam pana, prawda?
- Prawda - potwierdził sir Reginald. - Prosiła pani.
- Zmyłka dla idiotów. - Fandorin machnął nożykiem do owoców. - Doskonale pani wiedziała, że baronet nie znosi kaprysów i nigdy ich nie spełnia. Przeprowadziła pani całą operację jak zwykle sprytnie, ale tym razem, niestety, nie dość czysto. Nie udało się pani zwalić winy na monsieur Aono, chociaż była pani blisko celu. - Tu Erast skromnie spuścił oczy, żeby słuchacze mogli sobie przypomnieć, kto oczyścił Japończyka z zarzutów.
Jest nieco próżny - pomyślała Clarissa, lecz cecha ta zdała się jej zupełnie marginalną i, co dziwne, nawet dodawała Rosjaninowi uroku. Rozwiązać paradoks pomogła, jak zwykle, poezja:
Nawet ułomność kochanej istoty
W oczach miłości zda się tak urocza.
Ach, panie dyplomato, co pan wie o Angielkach! Wygląda na to, że w Kalkucie przyjdzie panu zatrzymać się na dłużej.
Fandorin milczał chwilę, po czym, nie podejrzewając nawet, że właśnie został „kochaną istotą” i że na placówce pojawi się później, niż zamierzał, ciągnął:
- Teraz znalazła się pani w rzeczywiście niebezpiecznej sytuacji. Regnier nie bez talentu przedstawił to w swoim liście. Wówczas podjęła pani straszną, ale na swój sposób genialną decyzję: zatopienia statku wraz ze wścibskim komisarzem, świadkami i jeszcze tysiącem osób na dokładkę. Co znaczy życie tysiąca ludzi, którzy przeszkadzają pani zostać najbogatszą kobietą na świecie? I, co gorsza, zagrażają pani interesom i wolności.
Clarissa spojrzała na Renatę z zabobonnym lękiem. Czyżby ta młoda kobieta, wredna oczywiście, ale poza tym przecież zupełnie pospolita, była zdolna do takiej zbrodni? Niemożliwe! Ale jak tu nie wierzyć Erastowi? Jest taki pewny siebie i taki przystojny!
Po policzku Renaty spłynęła ogromna łza wielkości ziarnka grochu. W oczach zastygło nieme pytanie: dlaczego mnie tak dręczycie? Co wam zrobiłam? Ręka męczennicy osunęła się na brzuch, na twarzy widać było cierpienie.
- Nie ma co mdleć - odradził cynicznie Fandorin. - Najlepszym sposobem przywrócenia świadomości będzie kilka siarczystych policzków. I niech pani przestanie udawać słabą i bezbronną. Doktor Truffo i doktor Aono uważają, że jest pani zdrowa jak byk. Proszę siadać, sir Reginald! - Głos Erasta brzmiał twardo jak stal. - Jeszcze będzie pan miał okazję bronić swojej damy. Później, kiedy skończę... Nawiasem mówiąc, właśnie sir Reginaldowi powinniśmy, drodzy państwo, podziękować za uratowanie nam życia. Gdyby nie jego... interesujący zwyczaj sprawdzania co trzy godziny kursu statku, dzisiejsze śniadanie odbyłoby się nie tutaj, lecz na dnie morza. Przy czym to nas by jedzono.
- „Gdzie jest Polonius? - Baronet roześmiał się nieprzyjemnie. - Na wieczerzy. Nie tam, gdzie je, ale tam, gdzie jego jedzą”. Śmiechu warte.
Clarissa zadrżała. W burtę statku uderzyła jakaś większa fala i na stole zabrzęczały talerze, a potężny Big Ben znowu się zakołysał.
- Ludzie są dla pani statystami, a statystów n-nigdy nie żal. Zwłaszcza gdy gra idzie o pięćdziesiąt milionów funtów. Trudno się powstrzymać. Jak niewprawnie wziął się do rozwiązywania zagadki morderstwa nasz mistrz dedukcji! Oczywiście ma p-pani rację - nieszczęsny Regnier nie popełnił samobójstwa. Sam byłbym się domyślił, ale pani strategia permanentnego ataku na pewien czas wysadziła mnie z siodła. Ileż potrafi zdziałać jeden „list p-pożegnalny”! Ton bynajmniej nie przedśmiertny, widać, że Regnier usiłował grać na zwłokę, udawać szaleńca. Przede wszystkim jednak liczył na panią, pani Saintfontaine, zawsze pani ufał. Gauche spokojnie przerwał lekturę na trzeciej stronie, w miejscu, które jego zdaniem całkiem dobrze mogło uchodzić za zakończenie. Co za niezręczność! Nasz komisarz zupełnie zwariował na punkcie brahmapurskiego skarbu. Jasna sprawa, przecież musiałby pracować na takie pieniądze trzysta tysięcy lat! - Fandorin uśmiechnął się smutno. - Pamiętacie, z jaką zawiścią opowiadał o ogrodniku, który tak korzystnie sprzedał bankierowi swoją nienaganną reputację?
Читать дальше