Ale trzeciego dnia pod wieczór naszły ją zupełnie inne myśli. Rację miał poeta:
Najrozkoszniejszą wolność zaś zdobywasz,
Kiedy utracisz wszystko, co kochałeś!
Wychodziło na to, że rzeczywiście nie ma już nic do stracenia. Późnym wieczorem (dobrze po północy) Clarissa zdecydowanym gestem poprawiła włosy, lekko przypudrowała nos, włożyła paryską suknię koloru kości słoniowej, w którym tak jej było do twarzy, i wyszła na korytarz. Statkiem kołysało, więc po drodze obijała się nieco o ściany.
Usiłując o niczym nie myśleć, przystanęła przed drzwiami kajuty numer 18, na chwilę zamarła z uniesioną dłonią - ale tylko na małą chwilę - i zapukała.
Erast otworzył niemal natychmiast. Miał na sobie niebieski węgierski szlafrok z frędzlami, spod którego widać było białą koszulę.
- Muszę z panem porozmawiać - oświadczyła Clarissa zdecydowanym tonem, zapominając choćby się przywitać.
- D-dobry wieczór, miss Stamp - powiedział szybko Fandorin. - Czy coś się stało?
I nie czekając na odpowiedź, poprosił:
- Jedną chwilkę. Tylko się przebiorę.
Wpuścił ją, ubrany już w surdut z nienagannie zawiązanym fularem. Wskazał krzesło.
Clarissa usiadła i patrząc mu w oczy, powiedziała:
- Tylko niech mi pan nie przerywa. Jeżeli stracę wątek, wyjdzie jeszcze gorzej... Wiem, że jestem znacznie od pana starsza. Ile pan ma lat? Dwadzieścia pięć? Mniej? Nieistotne. Przecież nie proszę, żeby się pan ze mną ożenił. Pan mi się po prostu podoba. Zakochałam się w panu. Całe moje wychowanie zmierzało do tego, żebym nigdy i w żadnym wypadku nie powiedziała mężczyźnie czegoś podobnego, ale teraz jest mi już wszystko jedno. Nie chcę dłużej tracić czasu. I tak już zmarnowałam najlepsze lata życia. Więdnę, zanim zdążyłam rozkwitnąć. Jeżeli choć trochę się panu podobam, proszę mi to powiedzieć. Jeżeli nie - również. Przeżyłam taki wstyd, że gorzej już nie będzie. I jeszcze jedno: chcę, żeby pan wiedział, że moja paryska... przygoda była koszmarna, ale wcale jej nie żałuję. Lepszy koszmar niż to senne otępienie, w którym spędziłam całe życie. Niech pan nie milczy, proszę mi odpowiedzieć! Boże, czy naprawdę odważyła się na coś takiego? Gratulacje.
Początkowo Fandorin milczał i nawet mało romantycznie zatrzepotał długimi rzęsami. Potem zaczął mówić - powoli, jąkając się więcej niż zwykle.
- Miss Stamp... C-clarisso... Podoba mi się pani. Bardzo. Uw-wielbiam panią. I z-zazdroszczę.
- Zazdrości pan? Czego? - Osłupiała.
- Odwagi. T-tego, że nie b-boi się pani odtrącenia i śmieszności. W-widzi pani, tak n-naprawdę jestem bardzo nieśmiały i n-niepewny siebie.
- Pan? - zdumiała się jeszcze bardziej Clarissa.
- Tak, ja. Ogromnie b-boję się dwóch rzeczy: t-tego, że znajdę się w śmiesznej albo g-głupiej sytuacji, i tego... że osłabię swoją obronę.
Nie, zupełnie nic nie rozumiała.
- Jaką obronę?
- Wcześnie dowiedziałem się, co to t-takiego strata, i bardzo się przestraszyłem - pewnie na całe życie. Dopóki jestem sam, potrafię skutecznie b-bronić się przed losem, nie boję się n-niczego ani nikogo. Człowiek taki jak ja powinien być sam.
- Powiedziałam już panu, panie Fandorin - odparła surowo Clarissa - że nie próbuję zająć miejsca w pańskim życiu czy pańskim sercu. Tym bardziej zaś nie zamierzam przełamywać pańskiej „obrony”.
Zamilkła, ponieważ wszystko zostało już powiedziane. I oczywiście akurat wtedy ktoś zapukał. Z korytarza dobiegł wzburzony głos Milford-Stokesa.
- Mr Fandorin, sir! Nie śpi pan? Proszę otworzyć! Szybciej! Spisek!
- Niech pani tu zostanie - szepnął Erast. - Zaraz wrócę.
Wyszedł na korytarz. Clarissa usłyszała stłumioną rozmowę, ale nie zdołała rozróżnić słów.
Fandorin wrócił po pięciu minutach. Wyjął z szuflady i włożył do kieszeni jakiś mały, ale ciężki przedmiot, nie wiedzieć po co chwycił elegancką laseczkę i mimochodem rzucił:
- Proszę tu chwilę zaczekać, a potem wracać do siebie. Zdaje się, że sprawa ma się ku końcowi.
A więc o taki koniec mu chodziło... Później, już po powrocie do swojej kajuty, Clarissa słyszała jakieś kroki i krzyki w korytarzu, lecz oczywiście nawet do głowy jej nie przyszło, że nad masztami dumnego „Lewiatana” zawisła śmierć.
* * *
- Do czego chce się przyznać madamme Clebere? - zapytał nerwowo doktor Truffo. - Panie Fandorin, proszę nam wytłumaczyć, o co chodzi. I co wspólnego ma z tą sprawą madamme Clebere?
Ale Fandorin milczał i tylko coraz bardziej marszczył brwi.
Kołysany równą boczną falą, „Lewiatan” szedł całą parą na północ, prując mętne po sztormie wody cieśniny Palk. Na horyzoncie zieleniał brzeg Cejlonu. Poranek zapowiadał się pochmurny i duszny. Przez otwarte okna po nawietrznej od czasu do czasu wpadał do salonu gorący, zgniły podmuch, ale nie znajdował wyjścia i zamierał, nie poruszając nawet zasłony.
- W-wyglada na to, że się pomyliłem - mruknął Erast, zmierzając w stronę drzwi. - Ciągle nie mogę nadążyć, jestem o krok, o pól kroku za...
Kiedy rozległ się pierwszy strzał, Clarissa nie zrozumiała, co się święci - trzask jak trzask, mało to rzeczy może trzeszczeć na statku płynącym po burzliwym morzu! Ale po chwili znów trzasnęło.
- Ktoś strzela z rewolweru! - krzyknął sir Reginald. - Ale gdzie?
- W kajucie komisarza - powiedział szybko Fandorin i rzucił się do drzwi.
Pozostali pobiegli za nim.
Trzeci strzał usłyszeli już na korytarzu, a jakieś dwadzieścia kroków od drzwi Gauche’a - czwarty.
- Zostańcie tutaj! - zawołał Erast, nie odwracając się, i z tylnej kieszeni wyjął maleńki rewolwer.
Windsorczycy zwolnili, ale Clarissa wcale się nie bała i ani myślała zostawać w tyle.
Fandorin pchnął drzwi kajuty i wyciągnął rękę z rewolwerem. Clarissa stanęła na palcach i zajrzała mu przez ramię.
Najpierw zobaczyła przewrócone krzesło. A zaraz potem komisarza Gauche’a. Leżał na wznak za politurowanym okrągłym stołem zajmującym środek pokoju. Clarissa wyciągnęła szyję, żeby lepiej obejrzeć detektywa, i aż podskoczyła: twarz Gauche’a była okropnie zniekształcona, a pośrodku czoła pieniła się, spływając dwoma strumyczkami na podłogę, ciemna krew.
W przeciwległym kącie tuliła się do ściany Renata Clebere. Śmiertelnie blada, histerycznie chlipiąca i szczękająca zębami. W jej ręce drżał wielki czarny rewolwer z dymiąca lufą.
- Aa! Uu! - zawyła madamme Clebere i roztrzęsionym palcem wskazała martwe ciało. - Ja go... ja go zabiłam!
- Domyśliłem się - powiedział sucho Fandorin.
Nie opuszczając wycelowanego rewolweru, podbiegł i zręcznym ruchem wyrwał Szwajcarce broń. Nie napotkał oporu.
- Doktorze Truffo! - krzyknął Erast, śledząc każdy ruch Renaty. - Szybko!
Niziutki lekarz z bojaźliwą ciekawością zajrzał do zaciągniętej dymem kajuty.
- Proszę zbadać ciało - polecił Fandorin.
Mamrocząc coś po włosku, Truffo uklęknął obok martwego Gauche’a.
- Rana głowy - oświadczył. - Śmierć nastąpiła błyskawicznie. Ale to nie wszystko... Prawy łokieć przestrzelony. I jeszcze tu, lewy nadgarstek. Razem trzy rany.
- Proszę sprawdzić dokładniej. Strzelano cztery razy.
- Więcej obrażeń nie ma. Widać kula przeszła bokiem. A, nie, chwileczkę! Jest! W prawym kolanie.
- Wszystko opowiem. - Renata wiła się w ataku płaczu. - Tylko zabierzcie mnie z tego strasznego pokoju!
Читать дальше