Leżała w samotności, zupełnie wyczerpana, lecz dziwnie spokojna. Przypomniała sobie, że nie powiedziała Helen o postaci w habicie. Zresztą, może to nie było takie ważne. Zapewne sama Helen szła na wezwanie Grace. Może to właśnie miała na myśli, gdy ostrzegała ją, by nie mówiła o niczym, co wydarzyło się tej nocy? Chyba nie, ale nic nie powie. Jak mogła cokolwiek powiedzieć, nie wyznając jednocześnie, że siedziała wówczas skulona na schodach. Teraz i tak wszystko dobrze się skończy. Mogła wreszcie zasnąć. Jakie to szczęście, że Helen akurat przyszła do gabinetu po aspirynę od bólu głowy i że zastała tam właśnie ją! Budynek pogrążył się w jakiejś nienaturalnej ciszy. Było w niej coś dziwnego, coś niezwykłego. Nagle zrozumiała przyczynę i uśmiechnęła się w ciemnościach. To Grace. Żadnego dźwięku, żaden odgłos chrapania nie dochodził zza cienkiej ściany. Tej nocy nawet Grace Willison spała spokojnie.
Julius Court zasypiał na ogól zaraz po wyłączeniu nocnej lampki. Tej jednak nocy wiercił się i nie mógł usnąć. Nerwy miał rozdygotane, umysł rozpalony, a nogi lodowate i ciężkie, jakby była zima. Rozcierał stopy i rozważał, czy nie wyciągnąć koca elektrycznego. Nie chciało mu się wszakże ponownie słać łóżka. Alkohol zdawał się być lepszym i szybszym lekarstwem zarówno na bezsenność, jak i chłód.
Julius podszedł do okna i wyjrzał na cypel. Księżyc świecił słabiej, co chwilę zasłaniały go chmury; mrok lądu przerywał tylko pojedynczy prostokąt żółtego światła. Lecz gdy tak spoglądał, w tamtym odległym oknie ciemność znów zapadła jak żaluzje. Podłużny kształt nagle zmienił się w kwadrat, a potem i to światełko znikło. Folwark Toynton leżał na cichym cyplu jak trudno zauważalny kształt wyrzeźbiony w całkowitym mroku. Zaciekawiony Julius spojrzał na zegarek. Było osiemnaście minut po północy.
Dalgliesh obudził się o świcie. Ranek był zimny i cichy. Detektyw naciągnął szlafrok i zszedł na dół zrobić sobie herbatę. Zastanawiał się, czy Millicent wciąż jest w Folwarku. Poprzedniej nocy nie słyszał jej telewizora, a i teraz, choć Millicent nie wstawała z hałasem. Chatę Nadziei otulał nieco tajemniczy i absolutny spokój całkowitej pustki. Dalgliesh zapalił lampkę w saloniku, postawił filiżankę na stole i rozłożył mapę. Dzisiaj będzie odkrywał północno-wschodnie tereny hrabstwa i na obiad uda się do Sherbome. Najpierw jednak wypada wybrać się do Folwarku Toynton i zapytać o Wilfreda. Nie zależało mu na nim specjalnie; o wczorajszej zagadce myślał raczej z irytacją. Może jednak warto jeszcze raz spróbować przekonać Wilfreda, by wezwał policję, a przynajmniej żeby poważniej potraktował atak na swoją osobę. Poza tym należałoby chyba coś zapłacić za pobyt w Chacie
Nadziei. Przy obecnym stanie finansów Folwarku Toynton na pewno nikt się nie obrazi, jeśli detektyw taktownie zaoferuje jakąś sumę. Żadna z tych czynności nie powinna zatrzymać go w Folwarku Toynton dłużej niż dziesięć minut.
Ktoś zapukał do drzwi. Wszedł Julius. Był już ubrany i nawet o tej wczesnej godzinie sprawiał wrażenie człowieka eleganckiego, lecz bezpretensjonalnego. Powiedział spokojnie, tak jakby nowiny były nieistotne:
– Dobrze, że pan już wstał. Wybieram się do Folwarku Toynton. Właśnie dzwonił Wilfred. Podobno Grace Willison umarła we śnie i Eric marudzi z wypisaniem aktu zgonu. Nie wiem właściwie, czego Wilfred oczekuje ode mnie. Wygląda na to, że przywrócenie Ericowi uprawnień lekarskich odrodziło w nim też rozpowszechnioną w tym zawodzie butę. Jego zdaniem. Grace Willison nie powinna jeszcze umierać przez osiemnaście miesięcy, a może i dwa lata, lecz ponieważ stało się inaczej, nie wie za bardzo, jak sobie poradzić z tą samowolą. Oczywiście wszyscy nieprzyzwoicie tragizują całą sytuację. Na pańskim miejscu poszedłbym tam.
Dalgliesh spojrzał w milczeniu na przyległą chatę. Julius natychmiast odezwał się wesoło:
– Och, niech się pan nie martwi, że przeszkadzamy Millicent; ona, niestety, już tam jest. Podobno popsuł się jej wczoraj telewizor, więc poszła do Folwarku Toynton na program nocny i postanowiła z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu zostać tam na noc. Prawdopodobnie dostrzegła sposobność zaoszczędzenia własnej pościeli i gorącej wody na kąpiel.
– Niech pan idzie sam, ja przyjdę później – powiedział Dalgliesh. Bez pośpiechu wypił herbatę i spędził trzy minuty na goleniu. Nie rozumiał swojej niechęci do pójścia z Juliusem. Dlaczego wolał iść sum do Folwarku Toynton, skoro już musiał to uczynić? Zastanawiał się też, czemu odczuwał taki żal. Nie miał ochoty wdawać się w dyskusje dotyczące Toynton. Nie interesowały go zbytnio przyczyny śmierci Grace Willison. Czuł tylko niezrozumiały żal, niemal autentyczny smutek, chociaż właściwie nie znał tej kobiety. Odczuwał i również niesprecyzowaną złość do losu, że taki piękny początek dnia został raptem zrujnowany obecnością śmierci. Było także coś jeszcze: poczucie winy. Miał wrażenie, że jest ono bezsensowne i nieuzasadnione. Przez swą śmierć Grace Willison dołączyła do ojca Baddeleya. Zamiast jednego oskarżającego ducha były teraz dwa. Podwójna porażka. Zmusił się jakoś, żeby ruszyć w kierunku Folwarku Toynton.
Nie miał wątpliwości, który pokój należał do Grace Willison. Już w przybudówce usłyszał podniesione głosy. Gdy otworzył drzwi, ujrzał Wilfreda, Erica, Millicent, Dot i Juliusa przy łóżku. Stali tam niepewnie jak grupa obcych sobie ludzi zebranych przypadkowo na miejscu wypadku. Woleliby nie brać w tym wszystkim udziału, mimo że nie wiedzieli, jak odejść.
Dorothy Moxon stała u wezgłowia, a jej mocne dłonie, czerwone jak szynki, opierały się o poręcz. Miała na głowie pielęgniarski czepek. Efekt był wręcz groteskowy i bynajmniej nie budził wrażenia profesjonalnego zaufania. Wysoko upięta skorupa muślinu ozdobionego falbanką wyglądała jak jakaś straszna i dziwaczna celebracja śmierci. Millicent stała w szlafroku z grubej wełny, z pendentem, przypominającym galowy mundur. Szlafrok kiedyś należał zapewne do jej męża. Rażący kontrast stanowiły jej pantofle – delikatne fatałaszki z różowego futerka. Wilfred i Eric mieli na sobie brązowe habity. Gdy Dalgliesh wszedł, obrzucili go krótkim spojrzeniem, po czym znów skierowali wzrok na łóżko. Julius odezwał się:
– W jednym z pokojów przybudówki świeciło się światło tuż po północy. Mówiłeś, Eric, że chyba wtedy umarła.
– Coś koło tego. Tak sądzę na podstawie temperatury ciała i początków stężenia pośmiertnego. Nie jestem ekspertem w tych sprawach.
– Coś podobnego! Myślałem, że właśnie na sprawach śmierci znasz się bardzo dobrze. Wilfred powiedział cicho:
– Światło dochodziło z pokoju Ursuli. Zadzwoniła tuż po północy, by ktoś zabrał ją do toalety. Helen się nią zajęła, ale nie wchodziła do Grace. Nie było takiej potrzeby. Grace nie dzwoniła. Nikt jej nie widział po tym, jak Dot ułożyła ją do snu. Wtedy na nic się nie uskarżała.
Julius ponownie zwrócił się do Erica Hewsona:
– I tak nie masz wyjścia, co? Skoro nie możesz powiedzieć, na co umarła, nie możesz wypisać świadectwa zgonu. W każdym razie ja bym nie ryzykował na twoim miejscu. Przecież dopiero niedawno znów ci pozwolono podpisywać akty zgonu. Lepiej się nie pomylić.
– Odczep się, Julius – powiedział Eric Hewson. – Nie potrzebuję twoich rad. Nie rozumiem, dlaczego Wilfred po ciebie zadzwonił.
Mówił jednak bez przekonania, jak niepewne i przestraszone dziecko, a jego oczy kierowały się w stronę drzwi, jakby oczekiwał przybycia sojusznika. Julius bynajmniej się nie przejął.
Читать дальше