Rozmyślała o ojcu Baddeleyu. Wciąż trudno jej było pogodzić się; z myślą, że już nigdy nie porozmawiają ze sobą na dziedzińcu dla pacjentów ani nie pomodlą się razem w ciszy pokoju. Martwy: obojętne, bezbarwne, wręcz nudne sformułowanie. Takie samo słowo odnosi się do roślin, zwierząt i ludzi. To ciekawe. Można by oczekiwać, że w przypadku człowieka określenie będzie inne, godniejsze, bardziej doniosłe i szlachetne. Ale dlaczego? Był w końcu częścią świata, dzielił z resztą stworzeń powszechne życie, zależny od tego samego powietrza. Martwy. Miała nadzieję, że odczuje pewną bliskość ojca Baddeleya, nic z tego, niczego nie czuła. Wszyscy odchodzą do świata jasności. Cóż, odchodzą i żywi już ich nie interesują.
Powinna wyłączyć światło, gdyż prąd jest drogi, skoro nie zamierzała czytać, wypadałoby leżeć w ciemnościach. Rozjaśnij nam mrok – jej matka zawsze lubiła to sformułowanie – i w swej Łasce nieskończonej chroń nas przed zagrożeniami i niebezpieczeństwami tej nocy. Tyle że tutaj nic jej nie groziło, jedynie bezsenność i ból, znajomy ból, z którym należało się pogodzić, niemal przywitać jak starego znajomego, ponieważ wiedziała, że może sobie dać z nim radę w najgorszych nawet okolicznościach, a także ten nowy ból, o którym będzie musiała niedługo komuś powiedzieć.
Firana załopotała na wietrze. Grace usłyszała nagły dźwięk, nienaturalnie głośny i serce zabiło jej mocniej. Usłyszała jakby pocieranie metalu o drewno. Maggie nie sprawdziła zamknięcia okna, kiedy ją położyła spać. Teraz było za późno. Jej fotel stał wprawdzie przy łóżku, ale nie mogła na nim usiąść bez pomocy. Wszystko będzie dobrze, oby tylko w nocy nie przyszła burza. Nic jej nie groziło, przecież nikt nie wejdzie przez okno. W Folwarku Toynton nie było co kraść. A poza trzepoczącą białą firaną rozciągała się tylko czarna pustka, ciemne skały aż po niespokojne morze.
Zasłona wydęła się i zmieniła w biały żagiel, świetlną falę. Ten piękny widok poruszył Grace. Chłodne powietrze owiało jej twarz. Spojrzała w kierunku drzwi i uśmiechnęła się na powitanie.
– Okno… czy mogłabym prosić…? – zaczęła.
Nie dokończyła prośby. Zostały jej jeszcze trzy sekundy życia. Ujrzała tylko, jak postać w habicie, z naciągniętym na twarz kapturem, idzie szybko w jej kierunku, bezszelestnie jak duch, postać znana, ale jakże strasznie odmieniona, a w rękach niesie śmierć i mrok, który ją nagle otoczył. Nie stawiała oporu, gdyż była łagodna z natury, zresztą jak mogła się przeciwstawiać, umarła nie bez gracji, poczuwszy przedtem przez cienki plastik silne, ciepłe, dziwnie dopasowane kształty ludzkiej dłoni. Następnie dłoń ta delikatnie, bez dotykania drewnianej podstawki, wyłączyła nocną lampkę. Dwie sekundy później światło włączono ponownie i postać w habicie wyciągnęła rękę po Trollope'a, przerzuciła kartki, znalazła między nimi zasuszony kwiat w delikatnej bibułce i zgniotła w silnych palcach i bibułkę, i kwiat. Wreszcie ręka znów powędrowała w kierunku lampy i światło zgasło na dobre.
Wreszcie znalazły się z powrotem w pokoju Ursuli. Helen Rainer zamknęła z cichą stanowczością drzwi i przez chwilę opierała się o nie, jakby była zupełnie wyczerpana. Następnie podeszła szybko do okna i dwoma gwałtownymi ruchami rozsunęła firanki. Jej ciężki oddech wypełnił małe pomieszczenie. Miały za sobą trudną drogę. Helen zostawiła Ursulę na krótko w gabinecie i poszła ustawić jej wózek u podstawy schodów. Najtrudniej było właśnie dotrzeć do fotela. Nawet jeśli ktoś zobaczyłby je razem na korytarzu parteru, można byłoby powiedzieć, że Ursula zadzwoniła, aby ktoś pomógł jej dostać się do łazienki. Schody jednak stanowiły problem, a zejście z nich – gdy Helen na pół podtrzymywała, na pół niosła Ursulę – okazało się głośne i wyczerpujące. Przez pięć minut dyszały ciężko, poręcz skrzypiała, Helen szeptała polecenia, a Ursula pojękiwała z bólu. To, że nikt nie pojawił się w korytarzu, graniczyło wręcz z cudem. Łatwiej byłoby im dotrzeć do głównej części Folwarku i skorzystać z windy, lecz zgrzytanie metalowych części i warkot silnika obudziłby połowę mieszkańców domu.
Wreszcie jednak wróciły i Helen – blada, ale spokojna – odzyskała werwę. Odsunęła się od drzwi i z zawodową kompetencją zaczęła układać Ursulę w łóżku. Nie odzywały się do siebie, dopóki zadanie nie zostało wykonane i Ursula nie leżała sztywno w pościeli. Z jej oczu wyzierał strach.
Helen nieprzyjemnie blisko pochyliła twarz nad Ursula. W blasku nocnej lampki jej rysy wydawały się ostrzejsze, wręcz prostackie, pory wyglądały jak miniaturowe kratery, dwa włoski w kąciku jej ust sterczały jak szczecina. Z ust Helen dolatywał kwaśny zapach. Dziwne, pomyślała Ursula, że wcześniej tego nie zauważałam. Zielone oczy zdawały się wychodzić z orbit i niemal puchły, gdy Helen syczała swoje polecenia i straszne ostrzeżenia.
– Kiedy zniknie następny pacjent, będzie musiał zacząć przyjmować ludzi z listy oczekujących albo zrezygnować. Nie może prowadzić domu, nie mając nawet sześciu pacjentów. Zerknęłam w księgi, gdy je zostawił w biurze, więc wiem o wszystkim. Albo sprzeda cały ten interes, albo wszystko przekaże trustowi Ridgewella. Jeśli chcesz się stąd wydostać, są lepsze sposoby niż samobójstwo. Pomóż mi skłonić go do sprzedaży, a wrócisz do Londynu.
– W jaki sposób? – Ursula też mówiła szeptem jak konspiratorka.
– Zwoła naradę rodzinną, jak on to nazywa. Zawsze tak robi, gdy trzeba zdecydować o czymś ważnym dla domu. Wszyscy będziemy wyrażać swoje poglądy. Potem pójdziemy pomedytować przez godzinę. Następnie oddamy głosy. Nie daj się przekonać i nie głosuj za trustem Ridgewella. Będziesz tu uwięziona do końca życia. Lokalnym władzom i tak trudno jest znaleźć miejsce dla chronicznie chorej młodzieży. Jeśli zauważą, że ktoś się tobą opiekuje, nigdy cię nie przeniosą.
– Ale jeżeli Folwark zostanie zamknięty, to czy naprawdę skierują mnie do domu?
– W każdym razie muszą cię odesłać do Londynu. To wciąż jest twój stały adres. Odpowiadają za ciebie twoje miejscowe władze, a nie tutejsze. A jeśli już tam wrócisz, przynajmniej go zobaczysz. Będzie cię mógł odwiedzać, zabierać na spacery, na niedziele dostaniesz przepustki do domu. Poza tym twoja choroba nie jest jeszcze zaawansowana. Właściwie nie widzę powodu, dla którego nie mielibyście zamieszkać razem w jednym z mieszkań dla niepełnosprawnych. W końcu jest twoim mężem i ma jakieś obowiązki. Ponosi za ciebie odpowiedzialność.
Ursula usiłowała wyjaśnić:
– Nie zależy mi na obowiązkach i odpowiedzialności. Pragnę jedynie, żeby mnie kochał.
Helen roześmiała się nieprzyjemnym, chrapliwym głosem.
– Kochał. Tylko tyle? Czy wszyscy tego nie pragniemy? Przecież nie może kochać i w ogóle nie widywać ukochanej, prawda? Mężczyźni tak nie potrafią. Musisz do niego wrócić.
– A ty nic nie powiesz?
– Nie, jeśli mi coś obiecasz.
– Mam głosować tak, jak chcesz?
– I nikomu nic nie mówić o tym, że próbowałaś się zabić, o wszystkim, co się zdarzyło dzisiejszej nocy. Jeśli ktoś oznajmi, że słyszał hałasy, wyjaśnisz, że zadzwoniłaś po mnie, a ja zabrałam cię do toalety. Jeśli Wilfred odkryje prawdę, wyśle cię do szpitala psychiatrycznego. Chybabyś tego nie chciała, co?
Oczywiście, że nie chciałaby. Helen miała rację. Musi jakoś wrócić do domu. Ależ to wszystko proste. Poczuła nagły przypływ wdzięczności i usiłowała wyciągnąć ręce do pielęgniarki. Lecz Helen już się odsunęła. Silnymi dłońmi utykała pościel pod brzeg materaca. Naciągnęła prześcieradło. Ursula poczuła się jak uwięziona, ale zupełnie bezpieczna, jak niemowlę owinięte na noc w becik. Helen wyciągnęła rękę w kierunku lampy. W ciemności podeszła do drzwi jak biała plama. Ursula usłyszała cichy szczęk klamki.
Читать дальше