– Nie ma nigdzie podpisu pani w płaszczu przeciwdeszczowym?
– Jest. Nieczytelny. Tkwimy w ślepej uliczce.
– Archimedes powiedział ci, że dał pieniądze Aleksandrze?
– Tak.
– Czy to go nie naraża na oskarżenie o jakieś machinacje finansowe?
– Ale nie na oskarżenie o morderstwo. W każdym razie wolno mu dawać jej pieniądze, jeśli ma na to ochotę.
Lizzi pomyślała o nocy na jachcie, o martini, o tym, co się działo potem w łóżku. Przez cały ten czas wiedział, że policja podąża jego śladem i dopadnie go prędzej czy później.
– Myślisz, że on ją kochał?
– Byli starymi przyjaciółmi. Złodziejski kodeks honorowy. Ja ciebie nie wydam, jeśli ty mnie nie wydasz. Lizzi! On jest od ciebie starszy o dwadzieścia lat!
– Wiem.
Benci otworzył usta, lecz zaraz je zamknął. Najwyraźniej chciał dać jej dobrą radę, ale zmienił zdanie. W sprawach sercowych żadne dobre rady nie pomogą.
– Benci, nie mam żadnego doświadczenia życiowego. To znaczy, jeśli chodzi o mężczyzn – powiedziała Lizzi zachrypniętym głosem, spuszczając głowę. Wytworzyła się teraz między nimi jakaś więź, której nigdy dotąd nie było. Dużo się wydarzyło od siódmej rano, kiedy go wezwała. – Ale mam wystarczające doświadczenie z ludźmi, żebym mogła zaufać swojej intuicji. Archimedes Lewi nie zabił Aleksandry Hornsztyk.
– Nawet jeśli jej nie zabił, ma kłopoty. Oszustwa podatkowe, nielegalne transakcje.
– Kto go oskarża?
– My.
– Co to znaczy „my”?
– Państwo.
– Przypomniałam sobie teraz coś, co Archimedes powiedział o Aleksandrze. Że do ostatniej chwili miała o szekla więcej, niż potrzebowała. Nie powiedział tego jak ktoś, kto sam zapłacił. O ile zrozumiałam, wierzył, że Aleksandra zawsze, w każdej sytuacji, była po zwycięskiej stronie. Możliwe, że się mylę. Jeśli stracił dla niej sto tysięcy dolarów, to muszę przyznać, że przyjął to z klasą. Kiedy będę mogła go odwiedzić?
– Jeszcze zobaczymy. Mam dla ciebie sensacyjną wiadomość, Lizzi. Komunikat dla prasy: „Interpol, we współpracy z policją Izraela, natrafił na ślad Archimedesa Lewiego, handlarza znaczkami z Beer Szewy, który sprzedał w Londynie dwa rzadkie znaczki wartości stu tysięcy dolarów. Archimedes Lewi został zatrzymany do wyjaśnienia”.
Genialną pułapkę zastawił na nią szwagier. Jeśli nie wyśle tej informacji, rzecznik policji przekaże ją do agencji prasowych i redakcji w całym kraju. Jeśli ją natomiast opublikuje, zyska wyłączność, czym ucieszy Arielego, ale Archimedes będzie na nią zły.
Benci podszedł do telefonu i zadzwonił do Zilhy. Ten nie odważył się powiedzieć szefowi, że notes Aleksandry Hornsztyk został gruntownie zbadany, lecz nie znaleziono żadnych karteczek za obwolutą.
– Już idę.
Benci wrzucił dyktafon i papiery do płóciennego plecaka i popatrzył na Lizzi, która siedziała przy kuchennym stole, z głową wspartą na ręku.
– Może zanocujesz u nas?
– Nie. Nic mi nie będzie.
– Idź do sklepu i kup sobie coś do jedzenia.
– Muszę iść na sesję literacką do college’u. Powinnam tam być już od godziny. Pójdę do sklepu, jak wrócę.
– Idziesz do sklepu teraz. – Głos Benciego podniósł się o kilka decybeli.
– Muszę się przebrać.
Poczekam.
Lizzi ubrała się i wyszła z domu w towarzystwie Benciego, który odprowadził ją pod sam sklep i odszedł, kiedy zobaczył, że weszła do środka.
Lizzi czuła, że oczy same jej się zamykają. Redaktor działu kulturalnego poprosił, żeby przygotowała coś o sesji literackiej, która odbywała się w College’u Ben Guriona, pod hasłem „Literatura zaangażowana”. Wykład inauguracyjny profesora Szanira Charona dotyczył ostatniej powieści Koli Hola, zatytułowanej Płacząca góra. Profesor pogroził palcem w kierunku słuchaczy i oświadczył, że powieść Hola na swoich pięciuset trzydziestu stronach nie ma ani jednego przecinka. Już sam ten fakt świadczy, że jest ona prawdziwym wydarzeniem. Na zawsze już odmieni literaturę hebrajską. Jest dziełem o znaczeniu przełomowym.
– Spotykaliśmy się z kpinami, gdy mówiliśmy o Koli Holu! – prychnął profesor Charon – lecz nasza nadzieja i wiara nie zostały pogrzebane. Dziesięć lat czekaliśmy na tę powieść i jej ukazanie się to prawdziwe święto dla literatury hebrajskiej. Tak, święto!
Okrzyk profesora Charona wyrwał z drzemki Lizzi, która stwierdziła, że jej głowa spoczywa na ramieniu Beniego Adulama. Co mnie to obchodzi – pomyślała. Położyłabym głowę nawet na ramieniu potwora z Loch Ness.
Mniej więcej od kwadransa profesor Szanir Charon opisywał fragment, w którym główny bohater, Metro Mem (wyjaśnianiu znaczenia tego imienia poświęcił pierwsze pół godziny wykładu), jedzie autobusem do matki i rozmyśla o czerwonej plamie pomidora na kawałku żółtego sera. Wyraz pogardy i obrzydzenia pojawił się na obliczu profesora, gdy mówił dźwięcznym barytonem:
– Porównanie, którego dopuścił się mój znakomity kolega, Menasze Jerek, do proustowskiej magdalenki, jest obrazą dla wszystkich, którzy słyszeli – a zakładam, że profesor Jerek także – o monologu wewnętrznym Gensina. Jest obelgą dla wszystkich, którzy słyszeli – jak być może mój szanowny kolega – o indywidualizmie Berdyczewskiego! Płacząca góra ma własną geografię! I własną historię! I własny charakter, który nie jest charakterem kolektywnym! Tak, tak, moi państwo, jest coś takiego, chociaż mój znakomity kolega być może o tym nie słyszał. Podmiot, który nie jest kolektywem!
Adulam obudził Lizzi po błyskotliwym wykładzie profesora Jereka, który ze spokojną ironią i elegancją obalił wywód Charona.
– Znamy skądinąd społeczeństwa – oznajmił – w których czysty rozum musiał ustąpić miejsca emocjom i groźbom. Wszystko, co mam do powiedzenia, to że psy szczekają, a karawana idzie dalej.
Lizzi przepisała notatki Adulama, gdy ten poszedł dla niej po kubek neski. Na zaproszeniu, które dostała, widniały zapowiedzi jeszcze dwóch wykładów. Jeden, pani Elizy Szonzelerger, miał traktować o synekdochach i metonimiach w Żądaniu Chaima Hazaza. Drugi, doktor Kornelii Mizrahi – o zmyśleniu i rzeczywistości w pojmowaniu przestrzeni w twórczości Szmuela Josefa Agnona.
Lizzi wychodziła właśnie z auli z kubkiem kawy w ręku, kiedy zagrodziła jej drogę rzeczniczka prasowa college’u. Na zewnątrz, obok krzewów begonii, na skraju ścieżki, stała grupka ludzi, cztery kobiety i dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał niemowlę w nosidełku, inny niósł transparent z napisem: „Koniec z okupacją!” Nie, jeszcze nie idzie, broń Boże – uspokoiła Lizzi rzeczniczkę. Wszystko bardzo ją interesuje. Po prostu chciała zaczerpnąć świeżego powietrza. Rzeczniczka zawróciła do budynku, a Lizzi ruszyła w kierunku swojego samochodu. Kiedy siedziała już w środku, popatrzyła w lusterko wsteczne. Rzeczniczka znikała właśnie w drzwiach uczelni. Lizzi odetchnęła głęboko, zapaliła silnik i odjechała w siną dal.
W drodze do domu wstąpiła do sklepu Klary i Jakowa, żeby kupić nowy zapas kaset. Jak zwykle zaczęli ją wypytywać, skąd jedzie i dokąd się udaje, a ona opowiedziała im o sesji literackiej.
– Tyle mamy talentów w Izraelu! – rozczuliła się ciotka Klara. – Tyle talentów! W każdej dziedzinie!
– Zasnęłam na jednym z wykładów.
– Między sztuką a życiem codziennym nie ma związku. Popatrz chociażby na mnie i na Jakowa. Gdy ktoś nas zobaczy tak jak tutaj, w sklepie, nie zgadnie, że byliśmy gwiazdami Opery Królewskiej w Aleksandrii. Sullivan był głupim snobem, ale co za muzyka! Gilbert był aroganckim chamem, ale jakie libretta! Pamiętasz Nahmeda? – zapytała Jakowa.
Читать дальше