– Nazywam się Roland Britten – powiedziałem. – Mieszkam w Newbury i jestem księgowym. Porwano mnie dwanaście dni temu i od tego czasu przetrzymywali mnie na łodzi, nie wiem dlaczego. Więc proszę, kimkolwiek jesteś, gdyby udało im się zaciągnąć mnie z powrotem na łódź, zawiadomisz policję? Naprawdę desperacko potrzebuję pomocy…
Zapadła krótka cisza. Pomyślałem, że musiałem przesadzić; że mi nie uwierzyła. Ale musiałem jej powiedzieć, z przezorności. Wyraźnie podjęła decyzję.
– No cóż – powiedziała raźnie. – Najwyższy czas, żebyś stąd zniknął.
– Gdzie mam zniknąć?
– W mojej sypialni – odparła.
Nie miała sobie równych w wywoływaniu słabości w psychicznym splocie słonecznym. Pomimo powagi całej sytuacji, o mało co nie wybuchnąłem śmiechem.
– Widzisz mnie? – spytałem.
– Widzę twoje stopy. Widziałam ciebie całego, kiedy wygramoliłeś się z morza i dowlokłeś się tutaj.
– A jak mam dostać się do twojej sypialni, mając na sobie tylko mokrą koszulę i majtki?
– Chcesz uciec tym ludziom czy nie? Nie miałem odpowiedzi na to pytanie.
– Nie ruszaj się – rzuciła ostro, chociaż wcale się nie ruszyłem. – Patrzą tutaj. Chyba jakiś człowiek wskazuje w tę stronę.
– O Boże.
– Nie ruszaj się. – Zamilkła na dłuższą chwilę, po czym powiedziała: – Idą z powrotem po plaży, w stronę łodzi. Jeśli się przy niej nie zatrzymają i zaczną iść w naszą stronę, to nie czekamy dłużej.
Czekałem zesztywniały i odprawiałem coś na kształt modłów.
– Nad nami jest ścieżka – powiedziała. – Podam ci ręcznik. Owiń się nim i wejdź na ścieżkę.
– Idą w naszą stronę?
– Tak.
Nad skałą przy mojej głowie pojawił się trójkąt jaskrawego, pasiastego ręcznika kąpielowego. W życiu nie chciałem tak bardzo nie wynurzać się z mojej kryjówki. Czułem straszny opór.
– Pospiesz się – dodała. – Nie oglądaj się za siebie. Podniosłem się na nogi i stanąłem tyłem do morza, ociekając wodą.
Przyciągnąłem do siebie ręcznik, owinąłem go wokół siebie jak sarong i zacząłem gramolić się w górę po skałach ku ścieżce. Po chwili wytchnienia w kanale odzyskałem zaskakująco wiele energii, choć być może zawdzięczałem ją zwykłemu strachowi. W każdym razie znacznie szybciej pokonałem dalszą część drogi do ścieżki.
– Jestem za tobą – usłyszałem jej głos. – Nie oglądaj się. Kiedy dojdziesz do ścieżki, skręć w prawo. I nie biegnij.
– Tak, proszę pani – rzekłem cicho. Nie należy się sprzeczać z aniołem stróżem.
Z obu stron ścieżki były drzewa, a pod nogami miałem piasek i skały. Słońce gdzieniegdzie prześwitywało zza gałęzi i w każdej innej sytuacji doceniłbym walory estetyczne tego widoku.
Kiedy ścieżka zrobiła się szersza, prawie mnie dogoniła i szła między mną a morzem.
– Skręć w ścieżkę po lewej stronie – powiedziała, zrównując się ze mną. – I nie idź za szybko.
Spojrzałem na nią, bo byłem ciekawy, jak wygląda. Pasowała do swojego głosu: rzeczowa pani w średnim wieku w okularach i wyglądająca na uosobienie praktyczności. Pewna siebie. Wysoka: prawie na sześć stóp. Szczupła i daleka od kanonu piękna.
Miała na sobie jasnoróżową bluzkę, brunatne, bawełniane spodnie i klapki, a do tego jeszcze obszerną, płócienną torbę plażową.
Plaża. Pływanie. W marcu…
– Gdzie my jesteśmy? – spytałem.
– Cala St Galdana.
– Gdzie to jest?
– Oczywiście na Minorce.
– Gdzie?
– Nie zatrzymuj się. Na Minorce.
– Czyli na wyspie koło Majorki?
– Oczywiście – przytaknęła. – Nie wiedziałeś? Potrząsnąłem głową. Ścieżka biegła przez szczyt niewielkiego wzniesienia i znikała w gęstwinie drzew po jego drugiej stronie.
Przechodziliśmy przez tę górkę, kiedy spojrzała w prawo.
– Ci ludzie właśnie idą po dolnej ścieżce i kierują się w stronę miejsca, gdzie siedziałam. Myślę, że teraz dobrze by było nieco przyspieszyć, prawda?
– Za mało powiedziane – odparłem.
Pośpiech oznaczał to, że nadziewałem się bosymi stopami na różne, na wpół zakopane kamienie i znowu czułem tę nieszczęsną słabość sprawiającą, że miałem wrażenie, jakby moje nogi były z gumy.
– Dojdziemy do hotelu, nim zdążą przeszukać skały – powiedziała.
Parłem do przodu i postanowiłem nie tracić sił na odpowiadanie. Spojrzałem za siebie przez ramię. Tylko pusta ścieżka. Żadnych ścigających mnie furii. Więc dlaczego czułem się tak, jakby potrafili widzieć przez ziemię i drzewa i dokładnie wiedzieli, gdzie mnie znaleźć?
– Trzeba przejść przez ten mostek i na drugą stronę drogi. Tam – wskazała. – To mój hotel.
Był to jeden z tych dwóch białych i dużych. Dotarliśmy do szerokich, szklanych drzwi i weszliśmy do środka. Przez nikogo nie zaczepiani przeszliśmy przez hol i wsiedliśmy do windy. Wjechaliśmy na piąte piętro. Wydobyła klucze z plażowej torby i otworzyła drzwi do 507-ki.
Przez całą drogę prawie nikogo nie spotkaliśmy. Było wystarczająco ciepło i słonecznie, żeby wczasowicze byli na plaży, a personel hotelowy drzemał.
Pokój 507 miał balkon z widokiem na morze, były w nim dwa takie same łóżka, dwa fotele, żółty dywan i brązowo-pomarańczowe zasłony. Typowy pokój hotelowy, w którym nie było widać prawie żadnych rzeczy należących do mojej zbawicielki.
Podeszła do szeroko otwartych szklanych drzwi i wystawiła jedną nogę na balkon.
– Chcesz popatrzeć? – spytała.
Ostrożnie wyjrzałem zza jej ramienia. Z tej wysokości widać było całą zatokę jak na dłoni. Na jej środku stała zakotwiczona łódź. Widać było łódkę na piasku. Przylądek, do którego dopłynąłem, był po prawej stronie, a prowadząca do niego z plaży ścieżka odznaczała się pośród drzew i przypominała nakrapianego żółtymi plamkami węża.
Po ścieżce posuwało się w stronę plaży dwóch mężczyzn, znany mi strażnik szedł pierwszy. Powoli przedarli się przez piasek do bąka, nie przestając rozglądać się wokół, po czym zepchnęli łódkę na wodę.
Obaj do niej wsiedli i zapuścili silnik. Odpłynęli w stronę łodzi.
Czułem się skrajnie wyczerpany.
– Mogę usiąść? – spytałem.
Dzięki telefonom, konsulowi, bankowi i przyjaciołom, poleciałem do Anglii następnego wieczoru, ale przedtem pisane mi jeszcze było zgromadzić więcej niezapomnianych wspomnień związanych z panną Hilary Margaret Pinlock.
Spytała o moje wymiary, poszła do miejscowych butików i wróciła z nowymi ubraniami.
Użyczyła mi swojej łazienki, obejrzała mnie umytego i ubranego i postanowiła, że pójdzie kupić brzytwę. Poszła. Panny Pinlock nie można było łatwo powstrzymać.
Z niejaką ulgą goliłem dwunastodniowy, gęsty zarost z twarzy – po jednym spojrzeniu w lustro przekonałem się, że nie wyglądałbym lepiej z brodą. Dwanaście dni spędzonych w zamknięciu sprawiło, że byłem blady i wychudzony, miałem zapadnięte policzki i podkrążone oczy, czego nigdy wcześniej u siebie nie widziałem. Wszystko wróci do normy wraz z odzyskaną wolnością.
Kiedy wyszła po raz drugi, kupiła też chleb, ser i owoce. Wyjaśniła mi, że jest na zorganizowanej wycieczce i że hotel nie zaspokaja potrzeb przygodnych gości.
– Zejdę na kolację o siódmej, jak zwykle – powiedziała. – Ty lepiej zjedz tutaj.
We wszystkich jej uwagach i poczynaniach znać było ducha osoby przyzwyczajonej do wydawania poleceń.
Читать дальше