To był jedyny rezultat.
Przygnębiony, wrzuciłem siatkę z powrotem do skrzyni.
Potem siedziałem w nieskończoność trzymając rękę na nakrętce wodzika tłoka, aż nagrzały się tak jak drobne monety ściskane w ręku dziecka. Wtedy szybko trzykrotnie owinąłem tasiemkę, aby łatwiej było chwycić nakrętkę, i pociągnąłem z całych sił.
Tasiemka obróciła się w mojej ręce.
Cholera jasna, pomyślałem ponuro. Zdjąłem ją, ponownie okręciłem wokół nakrętki i spróbowałem złapać ciaśniej. Ponownie się przekręciła.
Może się to wydawać śmieszne, ale dopiero, kiedy za trzecim razem przekręciła się łatwiej, zrozumiałem, że przekręcam nakrętkę na śrubie, a nie tasiemkę na nakrętce.
Niewiarygodne. Siedziałem z otwartymi z wrażenia ustami, wyglądając idiotycznie. Gardło zadrżało mi z podniecenia, jakbym dusił śmiech. Skoro mi się udało odkręcić jedną, jak będzie z drugą?
Czas nie grał roli przy pierwszej. I tak nie miałem nic innego do roboty. Pracując przy drugiej, tej koło zawiasu, byłem straszliwie niecierpliwy.
Ogrzałem nakrętkę, okręciłem ją tasiemką i napiąłem mięśnie; żadnego rezultatu. Jeszcze raz. Nic.
Musi się dać ruszyć, pomyślałem z furią. Po prostu musi. Po kilku kolejnych nieudanych próbach wróciłem do podstaw.
Być może jednak akcja ciągnięcia z haczykiem coś dała. Wydobyłem siatkę, zamocowałem ją do nakrętki przy zawiasie i zacząłem szarpać z entuzjazmem, ponownie zakładając haczyk za każdym razem, kiedy spadł. Potem zmusiłem się do ogrzewania nakrętki tak długo, jak poprzedniej, żeby ciepło moich rąk dotarło głęboko, gdzie stopiony tłuszcz i minimalne rozszerzenie metalu pod wpływem ciepła mogły ułatwić mi zadanie.
I tym razem tasiemka też się przekręciła. A ja znowu nie miałem pewności, że mi się udało, aż do trzeciego obrotu, kiedy to nakrętka zaczęła się kręcić swobodniej.
Stanąłem na skrzyni i wyjrzałem na wolny świat. Z lewej strony widziałem tylko niebo i blask odbijającego się w morzu słońca. Przekręciłem głowę w prawo i o mało co nie spadłem z mojego punktu obserwacyjnego. Z prawej strony był żagiel, a pod nim lśniła skalista, zielona i niezbyt oddalona ziemia.
Pomyślałem, że gdyby w tej chwili przyszedł zamknąć pokrywę, paradoksalnie byłbym wdzięczny.
To, co zrobiłem potem, było przejawem mojej desperacji, bo byłem pewien, że gdyby mnie złapał na próbie ucieczki, związałby mi ręce i trzymał mnie w ciemnościach, dostarczając tylko głodowe racje żywnościowe.
Ryzyko, że zostanę zauważony przy wydostawaniu się z kajuty, było ogromne. Moje obecne warunki życiowe były już prawie znośne, ale przyszłość nie wyglądała tak różowo.
Jednak gdybym nie zamierzał ryzykować, po cóż męczyłbym się tak długo z tymi nakrętkami?
Wróciłem do sedesu i zupełnie odkręciłem nakrętki. Wypchnąłem śruby i obluzowałem całą dźwignię.
Bez niej nie można było spuścić wody w sedesie. Pomyślałem ponuro, że byłaby to dodatkowa komplikacja, gdybym ponownie wylądował w forpiku.
Nic nie wskazywało na to, żeby ktoś był na pokładzie i, jak zwykle, nie wiedziałem, czy włączony był automatyczny pilot, czy ktoś był przy sterze.
Wahanie było tylko w mojej głowie. Patrząc na moje postępowanie z perspektywy czasu, wydaje się, że wszystko robiłem bardzo szybko.
Wciągnąłem do kabiny zawieszone na zawiasach podpórki pokrywy, co było normalnym postępowaniem, kiedy ktoś chciał samemu zamknąć pokrywę od środka. Efektem tego było poluźnienie napiętych łańcuchów przechodzących nad pokrywą.
Przez dużo węższy otwór, właściwie szparę, wystawiłem ręką dźwignię, celując w miejsce, gdzie ogniwo łańcucha było zahaczone nad pokrywą.
Długie godziny przyglądania się łańcuchowi kazały mi sądzić, że nie były one nigdzie indziej przymocowane. Musieli uważać, że zaczepienie ogniwa o hak na kołku gwarantuje bezpieczeństwo, bo byli pewni, że nie mam jak go zdjąć. Włożyłem dźwignię w łańcuch po prawej stronie, ustawiłem ją starannie i pchnąłem. Z zakrawającą na cud elegancją łańcuch bujnął się nieco i ogniwo spadło z kołka.
Nie tracąc czasu na nic poza „hip hip hura” wykrzyczanego w myślach, powtórzyłem manewr z dźwignią, tym razem przykładając ją w miejscu, gdzie biegnący z rufy na dziób łańcuch był zaczepiony po stronie dzioba. Znowu, równie gładko, ogniwo ześliznęło się z haka.
Klamka zapadła. Nie mogłem z powrotem założyć łańcuchów. Musiałem otworzyć pokrywę i wyjść na zewnątrz. Nie było odwrotu.
Postanowiłem wziąć ze sobą dźwignię, której mogłem użyć w ostateczności, gdyby groziło mi schwytanie, więc wyłożyłem ją na pokład. Wtedy obiema rękami zdjąłem pokrywę z zawieszonych na zawiasach podpórek i mocno pchnąłem. Potem spuszczałem ją powoli, aż leżała płasko, bojąc się opuścić ją na dół z hukiem, żeby ich nie zwabić.
Wypełzłem na pokład na brzuchu. Przeturlałem się na prawo, pod kliwerem. Dotarłem do poręczy, złapałem ją dwoma rękoma, przeskoczyłem i wylądowałem prosto w morzu, nogami najpierw, jak słup.
Nie była to najbezpieczniejsza metoda zsiadania z łodzi, ale przeżyłem ją, pozostając pod powierzchnią, dopóki płuca nie zaczęły gwałtownie protestować. Wypłynięcie na powierzchnię było jedną z najbardziej stresujących chwil w moim życiu, ale kiedy ostrożnie wystawiłem usta, nos i oczy nad powierzchnię wody, sto jardów od siebie zobaczyłem oddalającą się w stałym tempie łódź.
Wziąłem bardzo głęboki oddech i ponownie zanurzyłem się pod wodę, po czym zacząłem płynąć w stronę brzegu; powoli, żeby nie wywoływać mogących mnie zdradzić plusków.
Woda była chłodna, ale nie aż tak zimna, jak się spodziewałem. Kiedy ponownie wypłynąłem na powierzchnię, wydawało mi się, że brzeg jest oddalony o milę, ale ocena odległości na morzu może być zwodnicza.
Łódź spokojnie płynęła dalej. Podejrzewałem, że musi być na niej nazwa, ale byłem tak podniecony, że jej nie zauważyłem. Zastanawiałem się, ile czasu minie, nim się zorientują, że mnie nie ma. Jeśli dopisze mi szczęście, to w porze kolacji.
Znajdujący się przede mną ląd wyglądał na bardzo obiecujące schronienie. Z lewej strony był skalisty, znaczony porośniętymi trawą klifami, ale na wprost znajdowała się dużo bardziej zielona część, z domami, hotelami i piaszczystą plażą. Cywilizacja, gorące kąpiele, wolność i brzytwa. Płynąłem równym tempem w ich stronę, co pewien czas odpoczywając. Dystans mili był dość wymagający dla średniej klasy pływaka, a ja byłem bardzo osłabiony w porównaniu ze stanem sprzed dwunastu dni.
Spojrzałem za siebie na łódź. Przepłynęła spory kawałek drogi wzdłuż wybrzeża i była coraz mniejsza.
Duży grot zwisał luźno z masztu.
Boże, pomyślałem czując skurcz w żołądku, jeśli zdejmują żagle, to zobaczą otwartą pokrywę luku.
Mój czas się wyczerpał. Wiedzieli, że uciekłem.
Młóciłem wodę w stronę brzegu, aż poczułem zawroty głowy z wysiłku. Płynąłem desperacko przed siebie, mając w oczach szare plamki, a w umyśle jeszcze bardziej szare.
Nie miałem zamiaru wracać do tej ciemnej nory. W żadnym razie.
Kiedy następnym razem spojrzałem za siebie, wszystkie żagle były spuszczone, a łódź zawracała.
Hotele przede mną stały przy zatoce zaczynającej się piaszczystą plażą. Dwa duże hotele, białe, z balkonami i dużo mniejszych budynków wokół nich. Na plaży było trochę ludzi, a czterech czy pięciu stało w wodzie.
Читать дальше