Robert Wegner - Niebo ze stali
Здесь есть возможность читать онлайн «Robert Wegner - Niebo ze stali» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Год выпуска: 0101, Издательство: satan, Жанр: Старинная литература, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Niebo ze stali
- Автор:
- Издательство:satan
- Жанр:
- Год:0101
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:4 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 80
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Niebo ze stali: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Niebo ze stali»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Niebo ze stali — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Niebo ze stali», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Z dymu wyłoniła się Bogini.
Boutanu otworzył usta i zamarł. W ich stronę jechała śnieżnobiała klacz ze złotą gwiazdką na czole. Jechała spokojnie, bez lęku, a dosiadający ją jeździec nie miał siodła ani wędzidła.
Laal.
Usłyszał zamieszanie za plecami, krótki gwar, skrzekliwy głos Hasa, przypominający odgłos kruszącego się lodu. Nieważne. Przez chwilę, na kilka uderzeń serca, EmnTdewes znalazł się między Białymi Kopytami, w cieniu Jej Chrap.
Zwątpiłem... Wybacz mi Pani.
A potem było tak, jakby ktoś wylał mu na głowę całą beczkę zimnej wody.
Boutanu dostrzegł, że jeźdźców na grzbiecie jest dwóch, a obok konia, zwykłej siwej klaczy, biegnie jeszcze ktoś, że boki zwierzęcia plami zwykła krew, jego grzywa wcale nie jest taka biała, jak powinna, a gwiazda na czole rozmazuje się w niekształtny kleks. Że to parszywy, cholerny, przeklęty podstęp, by podjechać blisko wozów, drwina z ich wiary i wystawienie jej na pośmiewisko.
Złapał najbliższego kusznika za rękę, wyrwał mu broń, widziany znad krawędzi bełtu jeździec był tylko zwykłym śmiertelnikiem.
Jakaś siła poderwała mu kuszę w górę, pocisk pomknął w powietrze.
And’ewers. Stał i patrzył, a usta poruszały mu się dziwnie.
– Key’la – szepnął.
* * *
Jest galop przez dym, są siwe tumany układające się w dziwne kształty ludzi, zwierząt, bestii. Jest kopyto, wielkie jak góra, siwa klacz objeżdża je po łuku, choć jej jeździec zdaje się tego nie zauważać. Jest gigantyczny miecz wbity w ziemię i grupa czwororękich stworzeń, które stoją i patrzą. Macha im ręką.
Jest smród. Zapach kupy i moczu, jest linia wozów na wpół zasypanych jakimś błockiem i setki gapiących się na nią twarzy.
Jest spokój. Jest wypalenie. Jest cisza.
Stoją. Ich trójka, kobieta, której kiedyś nienawidziła, chłopak, który nie mówi, i ona, Key’la Kalevenh, która ma coś do zrobienia.
Duchy tańczą wokół i pokazują jej obrazy.
Obóz Sahrendey ogarnięty chaosem.
Setki, tysiące ludzi tulących się do rzeźbionych słupów.
Amureh Womreys siedzi na koniu z toporem w ręku, twarz mu drży.
Jasnowłosa niewolnica klęczy na ziemi i wznosi dłonie w niemej modlitwie do swojej bogini. Płacze.
Krzyk. Coraz głośniejszy. Wrzeszczy jeden człowiek, mężczyzna walący głową o słup namiotu, aż krew zaczyna plamić drewno. Ten krzyk niesie się, podchwytują go inni, ktoś wyciąga nóż i tnie się szeroko przez policzek, krew tryska na ziemię.
Duchy są zadowolone. Taka rozpacz wygina obręcz świata. Nad obozem Sahrendey niebo wydaje się zapadać.
Jest krzyk od strony wozów. Jeden z nich zostaje wyrwany z linii. Wjeżdżają do środka.
Twarze. Mężczyźni i kobiety. Twarze smagłe, piękne dziką urodą, poważne i groźne. Jest broń w wielu dłoniach.
Jest cisza.
I ruch, który przyciąga uwagę, twarz ojca, wychudzona i dziwna, nie pamięta, żeby miał aż tyle siwych włosów.
Nie pamięta, żeby kiedykolwiek płakał.
Jest nagłe drżenie przebiegające przez tłum i dziesiątki wyciągających się ku niej dłoni. Nie, nie ku niej, tylko ku jadącej z nimi kobiecie. Ktoś łapie ją za nogę, ktoś ciągnie z drugiej strony, próbując zrzucić z konia, miecze i topory zaczynają swój taniec, niektóre ostrza wciąż plami krew.
Jest w końcu nabieranie tchu i ból.
– Nieeeeeeee!!!
Wrzask jak nie z jej gardła, potężny i szalony, klacz parska i obraca się, odpychając ludzi i tworząc wolną przestrzeń.
Jest nagły bezruch, gdy wszystko zastyga.
Jest szept, ledwo wydyszany, ale skądś wie, że słyszą ją wszyscy wokół.
– Powiedz im... powiedz, jak się nazywasz.
Jest cisza i odpowiedź, która łamie w niej wszystko.
– Nie.
Jest zdumienie i ból. Spojrzenie w tył, na twarz kobiety, i spojrzenie w miejsce, na które ona patrzy.
Jest smutek i jęki duchów, które ten smutek wyczuwają. Jest ciało leżące na ziemi, zmasakrowane dziesiątkami ciosów, jest młoda, brodata twarz zastygła w bólu.
Jest głos Saonry Womreys.
– Nie. Nie powiem. Nie teraz. Powiem, jak on się nazywał. Garwen Mowers z klanu Zielonego Orła. Miał dwadzieścia siedem lat. Był dobrym mężem i ojcem, doskonałym wojownikiem.
Jest cisza, jeszcze większa niż poprzednio, cisza absolutna.
– Gdy był chłopcem, lubił biegać za źrebakami i jeść placki owsiane. Matka nazwała go Der’koners, po dziadku. Der’koners z rodu Manelehów.
Jest coś, jakby wiatr, który zrywa się z tego miejsca i pędzi we wszystkie strony. Jest pytanie, czy wiedza może łamać ludzi? Czy może zginać ich wpół, odbierać oddech, rozwierać dłonie zaciśnięte na rękojeściach broni, uginać kolana, malować twarze bielą?
Jest świadomość, że kilku Wozaków wskakuje na barykadę i używając anaho’la, przekazuje wieść dalej.
Jest wiedza, że na kolejnych Liściach pojawiają się następni Verdanno, a wieść mknie dalej i nic już jej nie powstrzyma.
Kobieta nabiera tchu i zaczyna mówić:
– Gos’maner z rodu Cedewarów, zabity strzałą, Kan’dsar z Velenihów, toporem, Zaferoh z Bolunów, mieczem, Jow’li...
Imiona płyną nieprzerwanie, a każde jest kamieniem przygniatającym barki otaczających ją ludzi. Rozchodzą się falą gestów mowy niskiej, a razem z nimi, jak pożar na stepie, rozchodzi się świadomość. Tam, gdzie imię trafia w odpowiednie miejsce, kolana stykają się z ziemią, a z piersi wyrywa jęk. Bo anaho’la w swojej oszczędności zawsze mówi więcej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka.
„Nasze dzieci”.
„Zabijamy nasze dzieci”.
Jest cisza i głos, który wymienia imiona wszystkich Wilków poległych w atakach na Martwy Kwiat. Pierwsze imiona.
Jest też twarz ojca, boleśnie bliska i daleka jednocześnie. Jakby Key’la patrzyła na dwóch ludzi, potężnego kowala, łamiącego podkowy w ręku, i starca z oczami pełnymi łez. Widzi prośbę w tych oczach i wie, że musi ją odrzucić.
– To prawda. Nazywaliście ich Brodaczami, pamiętasz? – Key’la szepcze. – Sahrendey. Gdy jeszcze uważaliście ich za przyjaciół. Wymienialiśmy z nimi krew, konie, stada. Wymienialiśmy opowieści i żarty. Mówiliście Brodacze, a oni mówili Młokosy. Nasi mężczyźni noszą długie włosy, zawsze gładko się golą, Oni noszą krótkie włosy i brody. Nasze kobiety ścinają włosy i prawie się nie malują. Nie wypada. Ich zapuszczają włosy przez całe życie i od dziecka używają barwiczek do twarzy. Noszą kolczyki w uszach. Widziałam to na hakach, gdy przyszły do mnie duchy.
Wydaje się, że imiona płyną niekończącym się strumieniem. Jest wiedza, że to nieprawda.
– Ogól go – wskazuje ojcu martwego jeńca – i dodaj dłuższe włosy. Umyj jej twarz i obetnij włosy do ramion. Zobaczysz mojego brata i moją siostrę.
Imiona się kończą, było ich ponad dwieście, może trzysta, reszta to ranni, których los w ręku Laal. Jest cisza. Kolejna cisza, kolejny stopień. I pytanie, które musi paść.
– Dlaczego? Dlaczego z nami walczycie?
– Powiedzieli im... – Key’la uśmiecha się i wie, że tak naprawdę to duchy uśmiechają się przez nią. – Powiedzieli Sahrendey, że Ojciec Wojny kazał wam oddać większość koni, bo potrzebował wierzchowców w miejsce straconych w Imperium. A wy odmówiliście, zamordowaliście posłów i uciekliście na zachód.
– Żeby chronić swoje konie... – szepcze Saonra Womreys i jest w tym szepcie takie poczucie zadawnionej krzywdy, że niebo zdaje się pękać. – Powiedzieli, że zostawiliście nas i uciekliście, by chronić swe konie.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Niebo ze stali»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Niebo ze stali» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Niebo ze stali» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.