Robert Wegner - Niebo ze stali
Здесь есть возможность читать онлайн «Robert Wegner - Niebo ze stali» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Год выпуска: 0101, Издательство: satan, Жанр: Старинная литература, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Niebo ze stali
- Автор:
- Издательство:satan
- Жанр:
- Год:0101
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:4 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 80
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Niebo ze stali: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Niebo ze stali»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Niebo ze stali — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Niebo ze stali», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
A potem jest galop przez zasnutą dymami ziemię.
* * *
Ziemia cuchnie. Do tej pory Emn’klewes Wergoreth nie wyobrażał sobie, że może cuchnąć aż tak, ale Has wywarczał tylko, że jak mu się nie podoba, to może iść w cholerę. I nikt, nawet Boutanu całego obozu, nie miał odwagi, by odpowiedzieć na taką impertynencję. Nie komuś, kto wyglądał jak na wpół zamarznięty trup, siny i blady, z zapadniętymi oczami i włosami obłażącymi z czaszki razem ze skórą, i z dłońmi, których palce łamały się pod byle dotknięciem.
Czarownik nie spał całą noc, podobnie jak pozostała czwórka i wszyscy ich uczniowie. Nie mogli bezpośrednio odpierać ataków Źrebiarzy, trudno kontrować kogoś, kogo się nie widzi i kto rzuca zaklęcia w ruchu. Ale mimo to próbowali. Has kładł zasłony z zimna, zamrażał burty wozów, ochładzał miejsca, które od pożaru dzieliła tylko iskra. Przepuszczał przez swoje ciało tyle Mocy, że wreszcie zaczęło się poddawać.
Ale dali im czas, on i inni czarownicy, dzięki czemu przygotowali się na ostatnią bitwę.
Emn’klewes rozejrzał się po linii umocnień. Robił obchód razem z And’ewersem, którego wszyscy uważali za jego zastępcę. Nocą kowal dowodził na odcinkach atakowanych przez Sahrendey i ludzie już opowiadali sobie o zimnej furii And’ewersa i stertach trupów, które padły pod ostrzem jego topora. Oraz o tym, jak osobiście poprowadził sześć kontrataków. Zazdrościł mu tych przywilejów. Boutanu miał prawo stanąć osobiście do walki dopiero na ostatniej linii obrony. Wcześniej powinien trzymać się z daleka od bezpośrednich starć.
Zrezygnował z aktywnej obrony trzech zewnętrznych linii. Za każdym razem, gdy przychodził na nie atak, cofali się, pozwalając, by wróg je spalił, a potem walczyli na następnej. Gdy koczownicy wycofywali się i czekali, aż żar na powrót rozgrzeje burty, by łatwo było je podpalić, także kazał się cofać. Taka była rola płatków Martwego Kwiatu, spowolnić wroga, zmęczyć jego szamanów, zmusić do tracenia czasu. A raczej dać czas obrońcom.
Od czwartej linii umacniali wozy ziemią. Kopali przed nimi rowy, narzucając urobek na burty, aż tworzyła się rampa, ponad którą wystawała tylko górna część pojazdów. Żeby suchy pył, zwany w tej okolicy ziemią, nie spadał w dół pod byle podmuchem wiatru, należało go jednak zwilżyć.
Jaką wilgoć może ofiarować trzydzieści tysięcy ludzi, którzy liczą każdy łyk wody?
Przez całą noc kazał się wszystkim wypróżniać do specjalnie przeznaczonych na ten cel beczek. Kazał też zbierać koński nawóz. Wysuszony, palił się doskonale, ale świeżego ogień nie chciał się imać.
Chronione w ten sposób linie obrony cuchnęły niemiłosiernie.
Ale istniała szansa, że wozaccy czarownicy będą mogli odpocząć, bo strumienie gorąca słane przez Źrebiarzy nie szkodziły ziemi.
Jeśli można to było nazwać ziemią.
Lecz patrząc na Hasa, wiedziało się, że jeśli stary czarownik położy się spać, to już nie wstanie. Na nogach trzymała go tylko wściekłość, złośliwość i upór. Oraz chęć zabicia jak największej liczby Sahrendey.
A zabili ich już trochę. Obie strony walczyły odważnie i dziko, choć po tych przeklętych mordercach spodziewał się większej zaciętości. Ale dopiero dzień miał przynieść prawdziwą walkę.
Boutanu nie liczył na zwycięstwo, które odnieśliby tylko wtedy, gdyby wykrwawił Se-kohlandczyków tak mocno, że ci zrezygnowaliby z oblężenia. Jeśli jednak udałoby mu się utrzymać obóz do nocy, mieliby szansę na pomoc. Obóz Aw’lerr powinien już się oderwać od gór i wędrować w ich stronę. Jeśli...
Przerwał te jałowe rozważania i prawie się roześmiał. Jego ludzie wędrowali pół dnia, a drugie pół i całą noc walczyli. A szczerze wątpił, by koczownicy zaangażowali w ataki więcej niż piątą część swoich sił. Błyskawice nie błysnęły nawet szablami, Sahrendey rzucali do ataków oddziały po tysiąc ludzi, nawet Danu Kredo zachował pewnie jeszcze z dziesięć tysięcy konnych. To nie będzie równa walka. A odsiecz? Czy Yawenyr jest głupcem? I gdzie są inni Synowie Wojny? I ilu jeźdźców potrzeba, by zmusić karawanę do okopania się?
Nie będzie odsieczy.
To były dziwne, gorzkie i cyniczne myśli, lepkie jak smoła i podobnie spowalniające. Uśmiechnął się do nich i splunął, żeby nie marnować wilgoci, prosto do jednej ze specjalnych beczek. Jeśli tak, jeśli nie będzie odsieczy, to trudno. Koczownicy będą płakać przez następne sto lat, wspominając bitwę przed brodem Lassy. A Sahrendey na samą myśl o niej będą szczać po nogach.
Wskoczył na barykadę, obserwując przedpole. Dym z dopalających się wozów zasnuwał okolicę, siny tuman ograniczał widoczność do kilkudziesięciu jardów. Na szczęście czarownicy twierdzili, że za kwadrans albo dwa powietrze się ruszy.
I wtedy powinno się zacząć.
Ten płatek składający się z kilkudziesięciu pojazdów ustawionych w półokrąg był najbliżej obozowiska Sahrendey. Odparł już jeden atak i Boutanu spodziewał się, że właśnie tu pójdą następne. Już poważniejsze. Sam właśnie tu przeprowadziłby pierwszy szturm, bo wystawali trochę za bardzo na zewnątrz. A oni nie będą się już cofać.
Zobaczył ruch przed sobą.
Dwóch wysłanych na zwiad Wozaków ciągnęło właśnie po ziemi jeńca.
Z jego piersi sterczały drzewca dwóch strzał, ułamane tuż przy ciele, ale ranny dawał jeszcze oznaki życia. Zwiadowcy dotarli do barykady, na pomoc wyskoczyło im kilku innych wojowników i raz-dwa przerzucono koczownika górą w krąg wozów. Nawet nie jęknął.
– Mów – Emn’klewes zwrócił się do starszego ze zwiadowców.
– Tamte dwa Liście jeszcze stoją. Stracili część wozów i zawęzili krąg, ale się trzymają. Od północy rzadko ich atakowano.
– A moje rozkazy?
Mężczyzna uśmiechnął się lekko, zmęczonym gestem przecierając oczy.
– Dowódca Liścia kazał mi je sobie wsadzić w rzyć. Nie po to, mówi, bronił się tyle czasu, żeby teraz oddać im wozy za nic. Zostali.
– Wszyscy?
– Żaden nie chciał wrócić.
Właściwie mógł się tego spodziewać. Załogi wozów bojowych niechętnie opuszczały swoje pojazdy.
– Powiedział jeszcze, że osłoni nas, jak długo się da. Mają na widoku obóz Sahrendey, sucze syny od świtu szykują się do głównego ataku.
– Widziałeś to?
– Tak. Chyba wszyscy wyleźli na przedpole. Ze dwadzieścia tysięcy.
– A on? – Wskazał rannego.
– Znaleźliśmy go jakieś sto jardów stąd. Jeszcze dychał.
– Powie nam coś więcej niż ty?
– Chyba nie.
Bontanu popatrzył na jeńca. Młody, dwadzieścia parę lat, czarna broda, wysoko podgolone włosy, skórzany pancerz z charakterystycznymi tłoczeniami. Glyndoi, rodzinne plemię Amanewe Czerwonego.
Ciekawe, czy patrzył, jak mordowali wozackie dzieci?
– Zajmijcie się nim – powiedział głośno.
Nie musiał ich zachęcać. Najpierw dwóch, potem trzech, aż wreszcie kilkunastu ludzi otoczyło leżącego, a potem wzniosło broń. Uderzyli jednocześnie.
Emn’klewes Wergoreth powiódł spojrzeniem po twarzach. Kamienne miny, beznamiętne spojrzenia. Taka jest nasza zemsta, pomyślał. Gdy idziemy do bitwy, płonie w nas ogień, ale gdy mamy wroga przed sobą, jesteśmy jak odlane z brązu posągi. Zimni i obojętni. Tradycja: nie mów o uczuciach, nie pokazuj ich, twarz to maska na duszę, zwłaszcza gdy patrzą inni. Gdyby nie av’anaho, nasze kobiety nigdy nie usłyszałyby...
Tętent. Jeden koń. W ciszy, jaka zaległa nad polem bitwy, odgłos kopyt niósł się daleko. Konny jechał najpierw galopem, potem kłusem, wreszcie stępa, i ciągle się zbliżał. Kilku najbliższych Wozaków oparło kusze o burty, mierząc w niewyraźną sylwetkę.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Niebo ze stali»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Niebo ze stali» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Niebo ze stali» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.