Minęli ją, jeden zatrzymał się przy Carbonie, drugi dopiero pod ścianą budynku za plecami Lacynosa. Nie patrzyli na Zuzannę, ale właśnie to mogło stanowić oznakę, że stanowi centrum ich uwagi.
Pięć:
Rrrrdummmm!
- Nadchodzi! - To, co wyszło z ust Carbony, bardziej przypominało skrzek, dźwięki były absurdalnie wysokie, głoski przeciągnięte; no i nie wiadomo, do kogo on to mówił, do kogo krzyczał, nie do Zuzanny, nie do swoich trolli, spoglądał w lewo, ku tym dzielnicom świeżo przyszytym do Miasta, ku światłom nadhoryzontalnym; nie widziała jego twarzy, a gdyby widziała - czy zobaczyłaby na niej przerażenie? - Nadchodzi!
Nadchodził, ujrzała go zeskakującego z otwartej galerii pierwszego piętra przysadzistego budynku, sześćdziesiąt-siedemdziesiąt metrów w głąb alei, od południa, od rdzawej równiny i Nowego Miasta - stamtąd nadszedł. Wiedzieli, bo pozostawiał za sobą smugę błękitu, chemiczny powidok wiszący w powietrzu długo po jego przejściu, rzadszy w miejscach, które przebył biegiem, intensywniejszy, gdzie przystawał. Błękitny wąż ciągnął się nad aleją dobre pół kilometra. Musiał przebiec większość dystansu. Sześćdziesiąt, pięćdziesiąt, czterdzieści metrów, połykał przestrzeń długimi susami, nie mogła oderwać od niego wzroku. Dopiero teraz spostrzegła, iż błękit nie bierze się z jego ciała ani z ubioru, lecz z ostrza kosy: ta długa, pozioma wstęga płynąca sinusoidalnie na wysokości głowy zgodnie z rytmem kroków mężczyzny - to był mężczyzna - wzwyż i w dół; a raz potrząsnął kosą unosząc przeciwny koniec drzewca i wówczas ścieżka błękitu prawie dotknęła perłowej nawierzchni ulicy. - Kto to jest? - mamrotała Malena. - Panno Klajn, muszę panią poinformować... - nalegał policjant. - Uciekajmy! - zawodziła Ula. - Uciekajmy! - Wszyscy stali w bezruchu.
Rrrrdummmm!
- Strzelajcie, na co czekacie?! - wrzasnął Carbona.
- To upiór - odparł równie wysokim głosem jeden z trolli.
- Ale nadal stąpa po ziemi, prawda? Może coś go zahaczy. No! - Następnie obrócił się do Zuzanny. - Ty! Ty! Z powrotem, ale już!
Mimowolnie zacisnęła mocniej dłoń na amulecie. Czuła delikatne parcie drobnych mechanizmów, usiłował zmienić kształt, by odbić tę nową pozycję Miasta - czy co on właściwie swoją formą odbijał - ale nie pozwalała mu.
Trolle strzelali, krótkie serie maszynowego ognia rozdzierały monumentalną ciszę Miasta, trrruttt, trrruttt, trrrutttttttttt! Zmieniali magazynki naprzemiennie, to jeden, to drugi; puste kasety spadały im pod nogi.
Błękitny Kosiarz nadal biegł, widziała błyski pocisków rykoszetujących od ścian za jego plecami - kule przechodziły przezeń jak przez dym, zero interakcji, szarpnęłoby nim przecież, gdyby chociaż jedna zetknęła się z jego ciałem; może nie miał ciała? Skoro tak, skoro jest całkowicie przenikalny - czego się boją? Nawet ich nie dotknie.
- Nie chcesz? Nie potrafisz? - syczał na Zuzannę Carbona.
Tylko jeszcze dalej się odeń cofnęła.
- Obyś się w piekle smażyła, Zuzanno Klajn - mruknął, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył biegiem ku wąskiemu przejściu między pobliskim budynkiem-maszyną a budynkiem-rzeźbą.
Trolle nawet się za nim nie obejrzeli - stali i strzelali.
Kosiarzowi pozostało dwadzieścia metrów. Błękitne ostrze było proste - linia niewidzialnego rozdarcia, z której wylewał się kolor. Gdyby nie on, dostrzegaliby w rękach upiora jedynie czarny, metalowy pręt, drzewce Kosy. Może to ostrze jest tak cienkie, że aż niewidoczne, może rozcina samą przestrzeń, a ten błękit, jaki z niej broczy -
Rrrrdummmm!
- Zetnie ci głowę - stwierdziła Ula.
Zuzanna rzuciła się do ucieczki.
Po kilku krokach mało się nie przewróciła, ciało nie ważyło tyle, ile powinno ważyć. Musiała zwolnić, odkleić buty od stóp. Dalej biegła boso. Perłowy chodnik był bardzo zimny. Szybko zaczęło brakować jej tchu, to powietrze, choć zagęszczone, nie dostarczało wystarczająco dużo tlenu - od jakich to trucizn było tak gęste? Nawet odgłos jej zdyszanego oddechu brzmiał inaczej.
Spojrzała za siebie - w złym momencie. Upiór rozciął już jednego trolla, od obojczyka do miednicy, i właśnie brał zamach - zawieszając w powietrzu trójwymiarową kaligrafię śmierci, misterny ideogram błękitu - brał zamach, by przepołowić drugiego. Cięcie wyprowadzone z tego Mobiusa minęło trolla o włos, ochroniarz uchylił się, przetoczył dwukrotnie w lewo i ponownie zmienił magazynek. Trrrutttttttttt! Kosiarzem cisnęło wstecz, w białym T-shircie na jego piersi pojawiła się calowa dziura, opadł na kolana - lecz kosy nie wypuścił.
Zuzanna nie czekała na rezultat tego pojedynku, biegła dalej. Zdawała sobie sprawę, że na dłuższy wysiłek w tych warunkach - na tej planecie - jej nie stać, już doświadczała zawrotów głowy; chciała jednak przynajmniej zniknąć Upiorowi z oczu. Skręciła za dwusekundowy obelisk (pojawiał się i znikał co dwie sekundy, lśniący ostrosłup seledynowego kamienia), przebiegła jeszcze kilkanaście metrów i skryła się do ciemnego, wilgotnego wnętrza spiralnej wieży. Zarastały je żelazne kwiaty o płatkach jak żyletki. Cofnęła się pod ścianę, by się nie skaleczyć. Zaraz okazało się, że tak naprawdę musi się o tę ścianę oprzeć, uginały się pod nią nogi, usiadła płasko, brudząc w rdzawej glebie elfie spodnie. Pochylali się nad nią Malena, policyjny psycholog i Kamil - skąd on tutaj? kto go wpuścił? Malena? odbiorę jej uprawnienia! - wyciągali do niej ręce, mówili coś. Nie słyszała, krew huczała w uszach. Nie była też w stanie sama nic powiedzieć, spazmatycznie wdychając powietrze - lecz przy tym nadal brakowało jej tchu, ciemne plamy latały przed oczyma, Jezu, to naprawdę nie jest atmosfera dla ludzi. Ledwo zdołała unieść ramię, by przytulić Ulę, która wdrapała się jej na kolana i szeroko otwartymi oczyma spoglądała teraz, przerażona, w górę, na zlaną potem twarz Zuzanny. W wejściu do wieży kotłowały się cienie - od tego gorącego wiatru i podnoszonych przezeń tumanów brunatnego pyłu, a może to Kosiarz już przyszedł po nią? Czarne żyletki zaszeleściły z nagłą nadzieją. Zuzanna dyszała rozpaczliwie, opuściwszy bezwładnie głowę, nawet Uli już nie widziała, robiło się coraz ciemniej, spadała w głąb, w tę ciemność. Szszrszczt... Niech ktoś mnie dotknie, na miłość boską, to nie jest lsen...!
W ciemność.
Rrrrdummmm!
- Jest przytomna, czuję, że się obudziła.
- Zuza! Wracasz!
- Spoliczkuj ją, teraz już do niej dotrze.
Zuzanna otworzyła oczy i zaczęła mrugać, oślepiona.
- Oddychaj powoli - poradziła Malena.
- Straciłaś czternaście godzin - stwierdził Światomił, klękając nad Klajn. - Musimy szybko ustalić parę rzeczy.
- Będę rzygać - wymamrotała Zuzanna. - Co to za światło?
- A skąd my możemy to wiedzieć? Stąd nie widzisz.
- Pewnie słońca wzeszły - rzuciła Malena.
- Jakie słońca?
- Sweet Jesus, obudzisz ty się wreszcie?!
Niewyraźny podawał jej gruby plik dokumentów.
- Weź, nie będziemy tracić czasu na gadanie.
- Ty żyjesz.
Malena spoliczkowała Zuzannę dwoma szybkimi uderzeniami na odlew.
Klajn odepchnęła ją, przewracając w gąszcz żyletkowych róż, i Skorpion wstrzyknął Zuzannie małą porcję satysfakcji.
Przedurodzona podniosła się, nawet nie udając zranionej.
- Już. Słuchasz mnie?
Zuzanna wstała powoli, otrzepując garnitur i masując obolałe plecy.
- Ilu was tu? - rozglądnęła się po parterze wieży. - Wisieliście na mnie przez ten cały czas?
Читать дальше