Nawet się nie uchyliła, wciąż najwięcej w niej było zdumienia. W ostatniej chwili odezwał się instynkt czysto zwierzęcy i mimowolnie wykonała drobny ruch głową. Pięść zeszła po policzku. Tym niemniej - ból, szok i trzęsienie ziemi.
Nie krzyknęła, nie przewróciła się i nie otworzyła palców zaciśniętych na klejnocie - lecz Carbona nie próbował też go jej wyrwać. Straciła jednak równowagę i, by nie upaść, szarpnęła się; puścił ją. Dyszała głośno, zastopowana w pół kroku przez wątpliwości wywołane odruchowymi skojarzeniami z filmami: czy trolle po prostu nie zastrzelą jej, gdy spróbuje ucieczki? Oczy jej łzawiły, mrugała. Dopiero więc po sekundzie, dwóch zorientowała się, że ta ciemność nie pochodzi z jej wnętrza. Mrok naprawdę spadł na Miasto, i nie był to skutek nagłego zachodu Słońca.
Carbona w tej chwili na nią nie patrzył, rozglądał się dokoła, klnąc pod nosem. Widziała jego sylwetkę, ale nie widziała twarzy, nie było tu światła, może tylko jakiś słaby, fioletowy poblask skądś z północy, nie z nieba - bo najpierw zerknęła wzwyż: tam tylko bezgwiezdna czerń.
- Ono zniknęło - szepnęła. - Zniknęło, tak? Razem z nami.
Rrrrdummmm!
- Powiedzieli, że będą za dziesięć minut - poinformowała Malena. - Podłączyłam ich na jednostronnej, chyba nie masz nic przeciwko? Psycholog z komendy jest na linii, wpuścić go?
- Dlaczego ja cię jeszcze widzę? - mruknęła Zuzanna, wolną ręką ostrożnie dotykając pulsującej bólem kości policzkowej.
- Tylko mi tu nie odstawiaj szoku powypadkowego! - warknęła Malena. - Wszystko nagrałam, masz skurwiela w garści.
- Przyjadą i tam nikogo nie będzie, nie będzie Miasta. Może Niewyraźny, o ile jeszcze żyje...
Doszła do wniosku, że Carbona rozmawia z kimś w swoim lśnie. Zniknięcie Miasta zaskoczyło i jego, z pewnością wybuchła już intensywna telekonferencja między szefami Chapeotoplex. Zuzanną zupełnie się nie przejmował. Uciekać? Niby dokąd miałaby uciec? Zresztą - trolle. Z pewnością równie dobrze widzą w podczerwieni.
- Zuza, Zuza - szarpnęła ją za nogawkę zapłakana Ula - oni nas zabiją, prawda? Zabiją nas - i tak wszyscy zniknęliśmy, a co im policja... Już ci nie wyrywa naszyjnika, zdejmie z trupa. No zrób coś, uciekajmy, Zuza!
- Ciii...!
Ale to mogła być prawda. Chociaż niewykluczone, że Carbona po prostu co innego miał w tej chwili na głowie, że przede wszystkim martwił się, w jaki sposób wydostać się teraz z Miasta.
Rozchyliła ostrożnie palce, lecz było zbyt ciemno, by rozróżnić szczegóły kształtu - poczuła natomiast wyraźnie szybki ruch uwolnionego z uścisku klejnotu, tego „amplifikatora symetrii”, jak go nazywał Carbona. Szmrtt, szmrttt! - i klejnot zatrzasnął się w nowej formie. Odbił z opóźnieniem zmianę już zaszłą, pomyślała. Nic nie wymuszę mechaniczną manipulacją jego częściami, najwyżej zepsuję - a to w tej sytuacji byłaby katastrofa. Bo właśnie: jak byśmy wrócili...?
- Carbona! - warknęła, unosząc na wysokość twarzy pięść z powrotem zaciśniętą na klejnocie. - Dopiero co napompowałam się libarytem - skłamała równym głosem, gdy się ku niej obrócił - zaprogramowane reakcje mam szybsze od myśli. Poinstruowałam moje duchy, w pośmiertnym odruchu zmiażdżą tę zabaweczkę, w życiu stąd nie wyjdziecie.
- Na litość boską - żachnął się Eduardo - nikt cię przecież nie zamierza -
- Taa, a lekcja boksu była w ramach zapoznawczego flirtu. Przywołaj ich, natychmiast. Chcę ich tu zobaczyć - przypomniała sobie Światomiła leżącego w trawie - chcę ich zobaczyć z rozłożonymi rękami i nogami, twarzą do ziemi, obu.
- Ty idiot -
- Już!
Na wszelki wypadek cofnęła się jeszcze kilka kroków, nie była w stanie dojrzeć, co on dokładnie robi - może drapał się po brodzie, a może sięgał po broń.
Raz, dwa, trzy, serce biło jej mocno, czekając, zaczęła liczyć, ale -
Rrrrdummmm!
Zaczęła więc liczyć, raz, dwa, trzy, pięć, dziesięć, i już miała wykrzyczeć kolejną groźbę, gdy Carbona mruknął:
- Idą.
- Dam ci jednak tego policyjnego negocjatora - zdecydowała Malena.
Zuzanna nie zaprotestowała. Prawda wyglądała tak, że panna Klajn była przerażona i wolała za wiele nie mówić, by nie zdradzić swego strachu załamaniem głosu lub w pół słowa połkniętym oddechem. Wszystko docierało do niej z opóźnieniem: szok ciosu w twarz, oderwanie się Miasta od Ziemi, zagrożenie życia... nawet spowijająca teraz tę obcą metropolię ciężka ciemność nie od razu zrobiła na niej wrażenie. Ale wreszcie pełna świadomość położenia - że to dzieje się naprawdę - przedarła się do Zuzanny i poczęła ona w zdumieniu powtarzać sobie: Ja mogę tu umrzeć, mogę tu umrzeć, mogę umrzeć. Cóż lsen? W tłumie znajomych i krewnych, zginę tu w samotności, w wielkim, ciemnym Mieście, tylko ja - i Carbona, i jego trolle... Zaczął w niej wzbierać wściekły szloch i owo przemożne pragnienie zadania bólu samej sobie, wgryzie się do krwi w język, w wewnętrzną stronę policzka, niech poczuje, zasłużyła.
Rrrrdummmm!
Wzdrygnęła się, wyrwana z katatonicznego zalęknienia. Zaczerpnęła powietrza - lecz już nie zdążyła nic powiedzieć, fale kolejnych zdarzeń uderzały, zanim jeszcze opadły poprzednie, tego powietrza nawet nie wypuściła z płuc.
Raz:
Lawina światła, wstrząs i głuchy huk, za którym nadszedł podmuch gorącego powietrza. Trzeba było zmrużyć oczy, przed światłem i przed pyłem; widok dotarł z opóźnieniem. Najpierw niebo purpurowe, niskie, obwisłe śliwkową napuchlizną tuż nad Miastem. Potem błyski ponad horyzontem - gwiazdy? księżyce? samoloty? Potem - spomiędzy budynków i w perspektywie perłowej alei - obrazy Miasta oraz tego, w co ono niepostrzeżenie, przecznica za przecznicą, przechodzi: w częściowo zabudowaną, częściową zarosłą dziką roślinnością barwy rdzy, równinę obcej planety.
Dwa:
Podenerwowany wąsacz w przepoconej koszuli, z policyjną legitymacją na piersi, próbujący za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę Zuzanny, wymachujący rękoma, pokrzykujący: „Panno Klajn! Panno Klajn!”, i prawie że szarpiący ją za ramiona. Odruchowo odpędza go gestami dłoni, nawet nań nie patrząc, niczym natrętną muchę.
Trzy:
Zapachy. Dźwięki. Chwilowy ból w piersiach, zawrót głowy i zła lekkość, odciążenie ciała, jakby coś przemocą zasysało Zuzannę w krainę słabszej realności, w lsen, w sen, w bajkę. Woń palonej kawy, mocna, wwiercająca się przez zatoki do mózgu. I szum, szelest, chóralny szept, przyniesiony na skrzydłach tego gorącego wiatru, echo odległej kakofonii. Mimowolnie nachylamy głowę, by wychwycić brzmienie i sens poszczególnych słów. Lecz to nie są słowa.
Cztery:
Trolle. Nie spieszyli się z przybyciem na wezwanie Carbony, purpurowe niebo zastało ich idących wolnym krokiem kilkanaście metrów od Zuzanny; lecz wtedy, niczym na umówiony znak - bo może rzeczywiście był to dla nich sygnał znany i spodziewany - przeszli w ciężki trucht, szerokie bary rozkołysały się, prawe dłonie wyjęły spod marynarek brzydkie, kanciaste pistolety, toporne oblicza jeszcze bardziej zmartwiały, gdy otworzyli szerzej oczy, dla pełnego wykorzystania Super-Extensive Peripheral Vision nie skupione na żadnym konkretnym przedmiocie, niczym u ślepców. Lewe ręce symetrycznym ruchem sięgnęły do kieszeni i przycisnęły do twarzy białe maseczki symbiotyczne, które szybko nadęły się wokół nozdrzy i ust w groteskowe bulwy, tym bardziej kontrastujące z ową szarą, mułowatą skórą godną zaiste trolli. Z pewnością Kabaliści Genowi podrasowali także koordynację ruchową ochroniarzy: zanim jeszcze na dobre zdała sobie sprawę ze zmniejszenia grawitacji, Zuzanna spostrzegła różnicę w sposobie, w jaki oni biegli. Żeby chociaż się potknęli, zawahali - ale nic.
Читать дальше