Z takim szeptem na wargach rozbierał opartą o drzewo Zuzannę na granicy cienia sosnowego lasku, wilgotny pień prostował jej kręgosłup, mrużąc oczy unosiła głowę, ognisty błękit wlewał się w nią teraz także przez otwarte niemo usta, trzeba było się czegoś chwycić, więc wbijała mu palce w ramiona, w boki, przyciągała go do siebie w krótkich szarpnięciach między atakami bezgłośnego śmiechu.
- C’mon, give me that cock!
- Hah, sure you’re wet enough, Zu.
- Stop teasing me, you bastard...
Ten jego krzywy uśmiech i cwaniacki błysk w oku rozmiękczały ją do reszty, wybuchała jej w piersi próżniowa bomba, otwierała się jakaś pułapka podciśnieniowa, która musiała natychmiast zostać zapełniona, inaczej zassie oddech, odciągnie krew z serca, i Zuzanna pożerała Kamila z desperacją konającego, oplatała go niczym roślinny pasożyt. Jakże się potem wstydziła tej zachłanności, rumieniła się pod ironicznymi spojrzeniami Kamila i zrywała z palca ipsacyjny pierścień; jednak zarazem tego właśnie pragnęła, na te wspomnienia najmocniej szumiało jej w uszach tętno - i Angelus wracał na swoje miejsce.
- Lie down, you’ll skin me alive, my back...
- Poor you.
Chropowata kora sosny rzeczywiście drapała boleśnie jej plecy, lecz Zuzanna bała się także o naszyjnik, delikatny klejnot mógł pęknąć w uderzeniach między ich ciałami, odgarniała go na bok, ale wracał, obracając się nieustannie na wszystkich swych osiach, jakby szukając kształtu stosownego dla odbicia formy ich namiętności. Odepchnęła Kamila, wstąpili w słońce. Mrugając, spojrzała ponad jego ramieniem, tam rodził się nowy cień. Nie widziała wyraźnie w blasku majowego południa, ale już była pewna i powstrzymała Kamila, który ciągnął ją na ziemię; drugą ręką złapała kołyszący się między piersiami amulet.
- Popatrz.
- Co?
- Za tobą.
Miasto weszło klinem między las i podmokły ugór popegieerowski, rozpychając przestrzeń na boki i dodając własną. Gdzieś w głębi Miasta bił dzwon, jedno potężne uderzenie na kilkadziesiąt uderzeń ludzkiego serca, i na pierwszy grzmot Kamil poderwał się jak oparzony.
- Holy shit!
Zdyszana jeszcze i w łaskoczących skórę strumykach chłodnego potu, wyprostowała się, a wzniesionym poziomo przedramieniem osłoniła oczy, próbując przyjrzeć się obramowanym przez słońce sylwetom budynków. Nie, to nie było to Miasto (a może - nie ta jego część), co przy cmentarzu; i żadne z uwiecznionych na zdjęciach ojca. Na przykład ten gigantyczny wiatrak zielonego gazu - zapamiętałaby przecież.
- Ubieraj się - syknęła.
- Co?
- Ubieraj się, zaraz zacznę nagrywać i wiśnię gości.
- Masz ubika?
- Ono jest prawdziwe.
- Czekaj, jedno opakowanie powinienem mieć w portfelu.
Nie wierzył, oczywiście.
- Będziesz chciał pokazać znajomym, nie zażywaj tego - przekonywała, zapinając sukienkę.
Już połknął.
- Cholerny Riccardo, wydoroślałby wreszcie... - mamrotał pod nosem.
Zuzanna, nie czekając, zbiegła po łące ku Miastu. Była boso, zmianę nawierzchni poczuła fizycznie: oto nie stąpa już po ciepłej ziemi Małopolski, wkroczyła do obcego świata. Rrrrdummmm! Dzwon po raz piąty. Gdzie on bije? Zadarła głowę. Dziesięć metrów nad nią płynął napowietrzny strumień, błyskały w łukowatym nurcie wody czerwono-złote stworzenia - ryby? Znowu osłoniła oczy. Rrrrdummmm! Drżenie powietrza wzbudziło fale na powierzchni wodnego mostu, na zwierzętach nie zrobiło to jednak wrażenia.
- Zuza!
Nie obejrzała się. Nie mogła oderwać wzroku od tych ryb. Więc jednak jest tu życie! Więc nie do końca ruina! Oczywiście, może to w istocie jest zupełnie inne miasto, tamto martwe, to żywe - po architekturze, jednako ekscentrycznej, nie potrafiła przecież rozróżnić.
Pierwszy telefon - przyjęła pełną lokalizację.
- To jest to? - spytał Światomił, rozglądając się po rozsłonecznionym placu. - No, no. - Obrócił się ku przysadzistemu budynkowi o ruchomych ścianach, ciężkie, kamienne płyty obracały się na niewidocznych zawiasach, w jednej chwili był to bunkier, w drugiej - jasna kolumnada. - Zdaje się, że widziałem coś takiego w Australii.
Zuzanna wiązała pośpiesznie włosy na karku.
- Mhm, zastanów się: istnieje w gruncie rzeczy bardzo ograniczona liczba wariantów konstrukcji, która musi posiadać podłogę, dach i ściany i nadawać się przy tym do jakiegoś użytku, jeśli nie do zamieszkania. Co innego sztuka: rzeźby, malarstwo i tak dalej; ale urbanistyka wszystkich światów tlenu i węgla jest właściwie identyczna.
- Całą teorię masz już gotową. Ty naprawdę sądzisz, że to kawałek obcej planety?
- A stoi coś takiego gdzieś na Ziemi?
- Nagrywasz?
- Aha.
- Trzeba świadków niezależnych.
- Wiem. Będą.
Rrrrdummmm!
- Skąd to tak...?
Wzruszyła ramionami.
- Idę na północ. Uważaj, gdzie patrzę, nie będę dla ciebie zbaczała z drogi.
- Pokaż-no ten amulet.
Wyjęła z dekoltu.
- Nie obraca się?
- Już nie.
Zamknęła delikatnie klejnot w dłoni. Obłe powierzchnie były niezwykle przyjemne w dotyku, gładkie jajko wtulało się w palce. Nacisnęła lekko, czy miniastrolabium nie zmieni kształtu, ale nie - jak zamrożone. Czy rzeczywiście istniała korelacja? Czy ta zabaweczka wywoływała Miasto z niebytu niczym hellraiserowa kostka? Nie chciało się jej wierzyć.
- Trzeba szukać regularności - mruknął Niewyraźny. - Powtarzających się schematów. Kto to?
Podbiegł do nich zdyszany Kamil.
- Kamil - powiedziała.
- Z kim...? - zasapał.
- Nie trzeba było ubika łykać - mruknęła, chowając telefon. - Malena, poznaj Światomiła Niewyraźnego. Światomił - Malena Lato.
- Miło mi.
Kamil, kręcąc głową, odszedł w głąb placu, ku dwudziestometrowej abstrakcyjnej rzeźbie. (Mógł to też być całkowicie realistyczny wizerunek kogoś/czegoś, ale po co wybierać warianty najgorsze?).
- Piknik tu sobie urządzasz, zaproś od razu całą rodzinę...
- Nie wspinaj się powyżej poziomu gruntu! - krzyknęła za nim. - Złamiesz sobie kark, jak zniknie!
Machnął ręką. Przygryzła wargę. Lękała się o niego. Jeśli uważa, że to wszystko i tak jest jedynie wyrafinowanym lsnem, nie będzie się bał wspinać na najwyższe piętra Miasta, przekonany, że i tę wspinaczkę lśni.
- Ile dokładnie trwało poprzednie objawienie? - spytał Niewyraźny, zapalając papierosa.
- Siedemnaście minut.
- Mało czasu. Dzwoniłaś po świadków bezpośrednich?
- Nie jestem pewna, czy... Ula! Daj spokój!
- Chodź, musisz to zobaczyć!
Dziewczynka targała ją za sukienkę, ciągnąc ku zachodniemu krańcowi placu. Malena i Światomił oczywiście nie widzieli jej, Zuzanna musiałaby narzucić swoją symulację nakorteksową na lsen gościnny; nie chciała tego robić. Stopień realności danego bytu można zdefiniować także przez liczbę innych bytów zdolnych wejść z nim w interakcję, i Ula dostrzegalna jedynie dla Zuzanny była Ulą-prawie-nieistniejącą. Jeśli - kiedy - Klajn zdecyduje się ją skasować, też będzie to stanowić zbrodnię jedynie dla Zuzanny. Jednak sam fakt, że żywiła ona takie skrupuły, świadczył, iż Ula znajdowała się już bliżej bytu - 5/6? 6/7? 32/33? - niż Zuzanna chciała przed sobą przyznać.
Tak więc prowadziła ich dwunastocalowa dziewczynka, żyjąca w wydzielonym fragmencie mózgu Zuzanny - czyli poniekąd rzeczywiście prowadziła Zuzanna, tak jak to widzieli. Szła szybko, pragnąc wchłonąć jak najwięcej w czasie, który jej dano. (Dłoń zaciśnięta na spoczywającym między piersiami klejnocie). Zdawało jej się owo Miasto zupełnie innym, być może dlatego, że w innym świetle je widziała, o innej porze, z innego krajobrazu weszła i w innym nastroju; ale też istotnie były to inne budynki, inne ulice.
Читать дальше