– Aaaa, to wynik ciężkiej pracy zjednoczonych organów ścigania – zaśmiał się zadowolony Gula. – Nie wiem, czy zwróciliście uwagę jakiś czas temu na zabójstwo takiego jednego, co miał daczę nad morzem, ksywa Makrela… No więc tu obecny – obejrzał się, ale jego załoga już zabrała Leszka i Łopucha – przepraszam, tam obecny – wskazał na auta za oknem – pan Brzezicki vel Kałach jest bardzo poważnie podejrzany o to, że stał za tym zabójstwem, a nawet, mogę wam powiedzieć, bardzo blisko stał, był w Mielnie tego dnia…
– Przecież on nie wyjeżdżał z Marysina – wyrwało mi się. – Siedział tu na tyłku i mnie denerwował!
– Ostatnio denerwował cię zaocznie – przypomniał Misiu. – A komórki działają równie dobrze nad morzem, jak tutaj.
– A nie wiem, czy wam wiadomo – kontynuował Gula – że jeśli facet zwolniony warunkowo, na przykład z przyczyn zdrowotnych, jak nasz przyjaciel, jest podejrzany o popełnienie jakiegoś przestępstwa, a już zwłaszcza morderstwa, jak w tym przypadku, to automatycznie wraca do pudła. I pan Brzezicki właśnie wraca.
– O matko – westchnęłam z niebotyczną ulgą. – A macie na to dowody?
– My uważamy, że mamy. My i nasi koledzy znad morza. Ale i tak wam nie powiemy, jakie, bo to jest nasza tajemnica służbowa.
– Nie musicie nam mówić – zauważyłam. – Ale jak przyjdziecie na kolację, bo będziemy chcieli w Rotmistrzówce uczcić wasz wspólny sukces uroczystą kolacją, to babcie i tak z was wszystko wyduszą.
– Przygotujemy sobie jakąś opowiastkę dla starszych pań – machnął ręką Gula, ale Misiu, lepiej znający nasze staruszki, pokręcił głową z powątpiewaniem.
– No dobrze – rzekł. – My teraz musimy się oddalić, ażeby czynić swoją powinność gdzie indziej. A wy zabierzcie tę kobietę do domu i oczekujcie wezwania na przesłuchanie w charakterze świadków.
– Misiu – nie wytrzymałam. – To znaczy panie komisarzu. I panie inspektorze. Czy macie pewność, że on, to znaczy Leszek, mój były i na szczęście niedoszły, nie wyjdzie na kolejne L-4? I nie przyjedzie tu znowu?
– Spokojnie – powiedział Gula. – Nie ma takiej możliwości. Myśmy naprawdę solidnie się przyłożyli do tej roboty. Tu i w Szczecinie, i w Koszalinie. Nie martw się, droga Emilko. Będziesz miała spokój.
– Nie mogę w to uwierzyć…
– Ja też – odezwał się milczący dotąd Rafał. – Nasza Emilka, jeśli będzie miała za dużo spokoju, to sama wymyśli coś rozrywkowego. Taka już jest.
– I za to ją kochamy – dodał Janek, a mnie kamień z serca spadł, bo już wiedziałam, że przestał się na mnie wściekać.
Pozostało nam tylko ładnie się pożegnać, a ponieważ funkcjonariusze w czapeczkach wszyscy gdzieś zniknęli i rodzina Łopusza też poszła się martwić gdzie indziej, uznałam, że mogę rzucić się obu moim policyjnym przyjaciołom na szyję. Co przyjęli pozytywnie nad wyraz. Wyszliśmy na dwór. Policyjna kawalkada właśnie odjeżdżała, a na podjeździe pozostała samotna felicja.
– Wiesz co, Rafał, ty jedź z nią. – Janek otworzył sobie drzwi i mościł się za kierownicą. – Będę spokojniejszy, rozumiesz…
– Jasne – odrzekł Rafał. – Jeśli Emilka nie ma nic przeciwko temu?
– Nie mam. Będzie mi bardzo miło – powiedziałam słabo, czując, jak puszcza mi napięcie nerwowe, co objawia się u mnie słabością w kolanach. – Jasiu, ale nie będziesz na mnie zły?
– W tej sytuacji to by już nie miało sensu – zaśmiał się praktyczny Janek, wyznawca filozofii Wschodu. – Na razie.
Zawarczał silnikiem i odjechał, lekko się ślizgając na swoich łysawych oponach.
Poszliśmy na tyły rezydencji. Rafał milczał, ale się uśmiechał.
– Ty, Rafał – zagaiłam stylem Kajtka. – Dlaczego nic nie mówisz? Teraz ty jesteś na mnie wściekły?
– Ja? A broń Boże. – Zaśmiał się. – Tylko tak się zastanawiam, co zrobić, żebym się o ciebie nie musiał niepokoić w przyszłości?
Ucieszyłam się.
– Bałeś się o mnie? Ale tak ogólnoludzko, albo jak lekarz o pacjenta, zawodowo, czy może indywidualnie?
– Jak najbardziej indywidualnie. Omal nie dostałem zawału na myśl, że mogłoby ci się coś stać.
– Nie gadaj. Naprawdę?
– Naprawdę.
Spojrzałam na niego. Wyglądał zdrowiutko.
– Nie wiem, czy mogę ci wierzyć. Ale to miłe, co mówisz.
Stanęliśmy przy astrze. Rafał westchnął ciężko.
– Emilko. Jak mam ci udowodnić, że mnie obchodzisz?
Miałam pewien pomysł, ale co ja się będę wychylać… Rafał patrzył na mnie jak sroka w kość. Podałam mu kluczyki.
– Boże mój – powiedział, otwierając drzwi, a ponieważ zapomniał o wyłączeniu alarmu, auto zaczęło natychmiast strasznie wyć. – Gdzie to się wyłącza?
– Duży guzik. Dlaczego mówisz „Boże mój” nadaremno?
– Mówię „Boże mój”, bo chyba nie mam wyjścia i muszę ci się oświadczyć. Emilko, proszę, zostań moją żoną…
– Po to, żebyś miał na mnie oko?
– Po to, żebym miał ciebie. I nawzajem. Kurczę, Emilko, ja cię kocham.
Dotarło do mnie nagle znaczenie tego, co on do mnie mówił.
On mówi, że mnie kocha!
A ja? Czy ja go też kocham?
Głupie pytanie! A co to jest, że kiedy mi znika z oczu, to mnie fizycznie boli? Że kiedy prowadzimy razem jazdę, to mi nic więcej do szczęścia nie potrzeba? Że wszystko, co on mówi i robi, wydaje mi się głęboko słuszne? Że dobrze się czuję tylko pod warunkiem, że on jest gdzieś w pobliżu?
No to chyba jest szansa, żeby go mieć JESZCZE BARDZIEJ w pobliżu!
A on stał i patrzył na mnie tymi swoimi oczami, alarm wył, śnieg zaczynał padać, a ja nie mogłam się odezwać, bo mi gula jakaś – przepraszam, nie gula, gula to Gula, coś mi stanęło w gardle i zatkało mnie kompletnie, Jezus Maria, on pomyśli, że ja go nie chcę, co zrobić???
Znalazłam wyjście. Kiedy kobietę zatyka w sytuacji krytycznej, zawsze może się ona osunąć w ramiona ukochanego mężczyzny.
Osunęłam się.
Zrozumiał to z wrodzoną sobie bystrością umysłu.
Ja też coś zrozumiałam. Bo przecież jestem już kobietą po przejściach i jako taka znajdowałam się już w kilku kompletach ramion i niby kochałam właścicieli tych ramion, bo bez uczucia seks nie ma dla mnie sensu – ale nigdy nie poczułam tego, co poczułam teraz. Otóż aby poczuć to, co każda kobieta poczuć chciałaby i co jej się zresztą jak najbardziej należy od losu – trzeba znaleźć się w ramionach WŁAŚCIWEGO mężczyzny.
Zdumiało mnie tylko, że nikt z rodziny Łopuszej nie wyleciał z domu i nie kazał nam wreszcie wyłączyć tego alarmu. Pewnie też byli w szoku.
Jak zwykle w podobnych wypadkach, uprzejmie zawiadamiam, że wszystko wymyśliłam.
No… może nie tak do końca wszystko, ale na pewno bohaterów i ich przygody. Nawet wieś pod Karkonoszami wymyśliłam osobiście i wstawiłam ją gdzieś w okolicę Ściegien – przesuwając je nieco bardziej w stronę Kowar i wpychając między nie i Karpacz mój Marysin, czyli Mariendorf.
Bardzo jest to piękna okolica i bardzo ją kocham, mieszkałam kiedyś w Karkonoszach przez dwa lata i wiem, co mówię. Umieściłam tam akcję dla samej przyjemności wyobrażania sobie przy pisaniu, na jakie też krajobrazy patrzą moi nieprawdziwi bohaterowie.
Kilka epizodów rozgrywa się w Książu, który również jest bliski mojemu sercu. Ja wiem, że nie ma już w zamku tego fantastycznego sklepu z porcelaną, do którego jeździłam namiętnie (do dziś piję kawę z biało-niebieskich filiżanek stamtąd), ale nie mogłam się powstrzymać od przypomnienia go na kartkach książki. Dowiedziałam się również tego lata ze smutkiem, że nie ma już w książeńskim Stadzie Ogierów wspaniałego zaprzęgu – czwórki karych koni rasy śląskiej, podziwianych przeze mnie na różnych zawodach w powożeniu. Nie żyje też doskonały powożący tym zaprzęgiem pan Adamczak – ale niech nam się wydaje, że wciąż mamy szansę, jak babcia Marianna, zobaczyć ich na jakimś szalonym crossie.
Читать дальше