– Wszystkie – rzekła z mocą Marianna.
– Eeeee, ale przecież nie wszystkie jednakowo, proszę babci.
– Kajtek, ja czę zabiję.
– U nas tego nie wolno robić dzieciom – powiedział Kajtek bezczelnie. – Babcia sobie przypomni. Jak babcia tu przyjechała pierwszy raz, to znaczy na jesieni. Pamięta babcia? To babcia gdzie poleciała najpierw? To znaczy, gdzie babcia poszła najpierw?
Patrzyliśmy po sobie, intensywnie usiłując sobie przypomnieć, jak to było z tym przyjazdem.
– Zanim jeszcze babcia się przywitała ze wszystkimi – podpowiedział mój przyszły pasierb i pokazał na migi Jagódce, że ma siedzieć cicho. Jagódka pokwikiwała z radości.
Pierwsza przypomniała sobie, naturalnie, Emilka.
– Jabłonka! – wrzasnęła na całe gardło. – Jabłonka! Babcia poleciała pod jabłonkę!
Tu zaczęliśmy krzyczeć wszyscy. Oczywiście, że jabłonka! Ukochany Apfelbaum Marianny, drzewko przez nią samą posadzone, Boże, jakie osły z nas, przecież ona tam siadała przy każdej okazji i bez okazji, Wiktor ją tam malował!
– Mein Gott ! – ryknęła Marianna, przekrzykując nas wszystkich. – Gdże wy macze jakiesz szpadle???
– Janek, Rafał, Wiktor, Krzysiu, księże Pawle! – zawtórowała jej babcia Stasia. – Bierzcie łopaty, jakieś latarki i biegniemy kopać!
Już prawie byliśmy we drzwiach, ale zatrzymali nas dwaj przytomni. Janek i Rafał.
– Spokojnie, kochani – powiedział Rafał. – Nic się nie da zrobić, dzieci mają rację, trzeba poczekać…
– Dlaczego ja mam znowu czekacz? – jęknęła Marianna dramatycznie. – I do kiedy ja mam czekacz?
– Do ocieplenia – zawiadomił ją rzeczowo Janek. – Droga pani, to znaczy, droga babcia sobie raczy przypomnieć: jest zima…
– Prostymi zdaniami! – jęknęła Marianna po raz drugi. – Co to jest „raczy”? I co z tego, że jest zima?
– Mrozy były. Ziemia zamarzła. Nie wbijemy żadnej łopaty. Kamień.
– Krrrreuzhimmeldonnerwetter – zaklęła Marianna (podejrzewam, że to Kajtuś nauczył ją tego wyszukanego przekleństwa, które znalazł gdzieś w literaturze, czy nie w Szwejku, choć nie jestem pewna), po czym powietrze z niej wyszło i padła z powrotem na fotel, z wyrazem straszliwego rozczarowania na twarzy. – Nic szę nie da zrobicz…
– Niestety. – Rafał poklepał ją pocieszająco po ręce. – Ale niech się babcia nie martwi. Mamy takie przysłowie: co się odwlecze, to nie uciecze.
– To jest głupie przysłowie – mruknęła babcia Stasia. – Mój nieboszczyk, świeć Panie nad jego duszą, tak samo mówił, jak grzebał w ścianie. I nie chciało mu się iść po narzędzia. A staremu Przybyszowi, przepraszam cię, Krzysiu, się chciało. I biżutki diabli wzięli.
– Ale tym razem – koił Rafał – nikt z nas nie zamierza po te biżutki sięgać. I wszystkich obecnych prosimy o dyskrecję.
Rozległ się zbiorowy pomruk aprobaty.
– No to poczekam do wiosny – westchnęła Marianna. – Ale teraz sami widżycze, ja nie mogę jechać do Tirolu, muszę tu pilnowacz tego czasu, kiedy żemia zrobi szę miękka.
Widzieliśmy.
– To ja proponuję – zaproponował przytomnie ksiądz Paweł – żebyśmy wrócili do spraw organizacyjnych naszej przyszłej wsi artystycznej oraz fundacji, o której mówiła szanowna pani baronowa.
Wróciliśmy.
W efekcie ciągu dalszego narady, która trwała jeszcze z półtorej godziny, ustaliliśmy, że fundacja, którą zamierza stworzyć nasza osobista baronowa, będzie się nazywała „Fundacją na rzecz rozwoju Marysina”, w skrócie „Fundacja Marianna”. Babcia Omcia zostaje dożywotnim prezesem honorowym, prezesem rzeczywistym – wbrew moim protestom – mianowano mnie, w sprawach finansowych głos decydujący ma mieć Ewa, a w kwestiach merytorycznych decydować będzie Zbiorowa Burza Mózgów. W kwestiach formalnych bardzo liczymy na Krzysia Przybysza, który w końcu od wielu lat jest urzędnikiem państwowym – chociaż leśnym – i ma doświadczenie w kontaktach z biurokracją.
Nie jestem pewna, czy ja nie oszalałam przypadkiem – zgadzać się na prezesowanie jakiejś nieistniejącej jeszcze fundacji…
Ale skoro już zanosi się na to, że Marysin na długie lata pozostanie moim domem – to niech to już lepiej będzie dom w fazie rozwoju, a nie taka bidna wiocha, z której wszyscy poniżej czterdziestki zamierzają prędzej czy później uciec.
Emilka
Słyszałam już kiedyś w szkole o przerabianiu ludzi w aniołów, ale przerobienie Marysina w jedną wielką galerię sztuki to jest dopiero patent.
Uważam, że bardzo dobry, sama na niego wpadłam.
Trzeba będzie przeprowadzić we wsi rozeznanie – kto jeszcze chciałby przystąpić do naszego stowarzyszenia agroturystycznego, bo jak już się zaczniemy rozwijać, to trzeba będzie ten rozwój zaplanować kompleksowo. Boże jedyny: galerie, happeningi, obozy, warsztaty, a do tego obsługiwanie normalnych gości, szkółka jeździecka i hippoterapia! I jeszcze działalność targowo-reklamowo-marketingowa!!!
Jedno jest pewne: narobimy się jak wariaci. I to lubię!
Teraz dopiero dociera do mnie – tego mi właśnie brakowało podczas moich dwóch miodowych lat szczęśliwego pożycia z gangsterem.
Boże, ten gangster. Znowu sms – z trzema znakami zapytania i trzema wykrzyknikami. Nie mam już do niego zdrowia. Muszę jakoś przeciąć ten cholerny węzeł, jak mu tam, gordyjski. Coś we mnie wzbiera i chyba na dniach udam się do domu Łopucha i przeprowadzę zasadniczą rozmowę z kolegą Kałasznikowem. Bo teraz nie mogę spać spokojnie, śni mi się po nocach, jak ten drań robi krzywdę Rafałowi, albo któremuś z nas, albo jakiemuś choremu dziecku. I niech mi policyjny Misio nie każe czekać do uśmiechniętej śmierci, bo nie wytrzymam!
Robię się nerwowa.
Lula
Zaczynam się martwić o Emilkę. Niby wszystko jest w porządku, wygląda zdrowo, prezentuje świetny humor, tryska pomysłami, ale ja ją przecież znam i widzę, że coś ją gryzie. Zapewne sprawa tego jej całego Leszka.
Jak jej pomóc?
Janek mówi, że nie ma na to sposobu. Nasi zaprzyjaźnieni policjanci, Misiu i Gula, proszą usilnie, aby nie robić żadnych posunięć. Mamy czekać, aż oni go oficjalnie na czymś przyłapią i wsadzą do więzienia na dłużej i bez możliwości wyjścia za kaucją, albo za pomocą lewego zaświadczenia lekarskiego.
Ja mogę czekać, ale ją rozerwie od środka. Ta dziewczyna ma w sobie dynamit.
Emilka
W telewizyjnych wiadomościach na czołowym miejscu była dziś wiadomość o wielkiej strzelaninie pod Mielnem, ktoś dopadł jakiegoś mafiosa w jego nadmorskiej posiadłości i go ukatrupił, przy okazji dokładając dwóm bandyckim gorylom i, niestety, jednemu policjantowi, który teraz walczy o przeżycie w szpitalu. Pokazali mordę nieboszczyka, Jerzego B. ksywa Makrela, na szczęście z archiwum, a nie w stanie po odstrzeleniu. Przez moment pomyślałam sobie, co by to było, gdyby Leszek był na jego miejscu, ale tak naprawdę nie życzę mu śmierci. Chciałabym natomiast, żeby wrócił do mamra!!! Ale on, jak się zdaje, ma się świetnie i nigdzie się nie wybiera z Łopuchowa. Ostatniego sms-a wysłał mi wczoraj, mniej więcej w porze, kiedy tamci bandyci się ostrzeliwali nawzajem.
Byłam tak zdenerwowana tym materiałem, że o mało co od razu, tego samego wieczoru poleciałabym do domu Łopucha, stawiać Leszkowi ultimatum i dzwonić forsą (na razie tylko wirtualnie, bo nie mam gotówki), ale babcie zagoniły mnie do remika, bo cała reszta populacji zajmowała się sprawami fundacji „Marianna” (też na razie wirtualnej)…
Po wyjeździe Wiktorów (ciekawe, kiedy Ewie uda się wymiksować na dobre z uczelni?) zabraliśmy się ostro za pracę organizacyjną na rzecz fundacji. Na razie prezesowa Lula wraz z organem doradczym w postaci Krzysia Przybysza oraz Anią, księdzem i Janeczkiem na dokładkę zagrzebali się w papierach i studiują przepisy, które pozwolą nam na skonsumowanie tej kupy szmalu, którą Omcia zamierza poświęcić na rozwój Mariendorfu, obecnie Marysina, gmina Karpacz… Omcia jeszcze tego samego wieczoru, kiedy podjęła tę męską decyzję, wykonała telefon do Niemiec i powiadomiła swojego adwokata o pomyśle. Zdaje się, że niebawem będziemy mieć gościa z Tyrolu.
Читать дальше