Zaraz. Skoro Jasio i Lula mają być docelowo gospodarzami Rotmistrzówki, to może oni jednak powinni mieszkać na dole, a górka…
A dla górki znajdzie się jakiś inny szczytny cel.
Lula
Bardzo miło jest NIE UWAŻAĆ.
Emilka
Cholerny Leszek znowu dał głos. Telefonicznie. Już mi się nawet z nim gadać nie chce, co to, cholera, znaczy, ostatnie ostrzeżenie!
– No, może zresztą przedostatnie – wycedził tym swoim paskudnym głosem.
– Bo co? Bo mnie zabijesz? Zastrzelisz zza krzaka? Czy Rafała zastrzelisz? Kota masz? Przecież wiesz doskonale, że policja cię pilnuje!
– Znajdę sposób, dzidzia, znajdę, żeby ci dopiec. Tobie albo twojemu doktorkowi…
– Jakiemu mojemu, jakiemu?
– A, to on jeszcze nie twój? Bo mi się tak jakoś wydawało. Stale was widzę razem…
– Pracujemy razem, ty głąbie kryminalny!
– Oj, nie denerwuj mnie – powiedział i się wyłączył.
Ochłonęłam. Może naprawdę niepotrzebnie obrzucam go wyzwiskami. Ale co to za maniery, przerywać rozmowę! Cholerna dżuma.
Zadzwoniłam do Misia.
– Słuchaj, Misiu – powiedziałam bez zbędnych wstępów. – Mój były kryminalista znowu dzwonił i mnie denerwował. Co ja mam zrobić twoim zdaniem?
– Groził ci?
– Tak jakby. Ale nie konkretnie, tylko tak jakoś…
– Jak jakoś?
– No tak blablał, że ostatnie ostrzeżenie, potem zmienił zdanie i powiedział, że przedostatnie, ale że się do mnie dobierze albo do Rafała. Ty słuchaj, czy nie można go zamknąć w pudle za uporczywe nękanie obywatelki?
– Za samo nękanie, niestety, nie. Emilka, ja cię proszę, ty nic nie rób na własną rękę, dobrze? Ja ci nie mogę nic powiedzieć, ale my nad nim pracujemy. Uwierz mi i nic nie kombinuj.
– To znaczy, że jest nad czym pracować? Lesio nie próżnuje na wolności?
– Emilko, proszę cię.
– Misiu, ale może ja mogłabym jakoś pomóc!
– Emilko, proszę.
– Misiu, ja też proszę! A zresztą, niech ci będzie, i tak na razie będę zajęta, wyprawiamy bankiet dla naszych biznesowych gości i nie mam czasu na głupoty. Ale jak oni już wyjadą, to nie ręczę za siebie!
Westchnienie Misia przeszło w jęk, ale nic już nie powiedział. Niech no oni nie będą tacy tajemniczy, ci faceci w kominiarkach! W końcu to o moją głowę chodzi albo o głowę…
No właśnie. MOJEGO doktorka? Mojego?
Lula
Nasi biznesowi goście będą wyjeżdżać niebawem, ale przedtem zażyczyli sobie uroczystej kolacji – zdaje się, że doszli do porozumienia, robią jakąś nad wyraz intratną fuzję międzynarodową, dzięki czemu Wiktor nie musi się martwić o przyszłe zarobki w dziedzinie reklamy. Dla uczczenia tego przedsięwzięcia mamy ich nakarmić i napoić wytwornie, po staropolsku, ale żeby od tego nie utyli, broń Boże. Moim zdaniem nie ma takiej możliwości! Albo po staropolsku, albo nietucząco!
Co ja im dam?
Może ryby. Od ryb się tak bardzo nie tyje.
Coś wykombinuję.
Emilka
Megi, Pegi i cała reszta wyjechali, nażarłszy się przedtem jak bąki. Jakoś się przestronniej zrobiło. Chociaż niby sympatyczni i bezpośredni, ale coś jednak w powietrzu wisiało, jakiś przymus, nie potrafię tego dobrze określić.
– Bo oni sztuczni są jak pcv – powiedziała babcia Stasia, rozsiadłszy się po drugim śniadaniu w kuchennym fotelu. Takie fotele mamy dwa, dla obydwu staruszek, które uwielbiają przesiadywać w kuchni i patrzeć nam na ręce, kiedy gotujemy. Przeważnie są to ręce Luli, ale i ja czasem pomagam. Babcie w tym czasie bawią nas konwersacją na dwa głosy.
– Co to jest pcv, babciu? – nie wiedział Kajtek.
– Polichlorek winylu. Takie tworzywo, kiedyś się z tego robiło płytki na podłogę. Ohydne i podobno rakotwórcze.
– To znaczy można od nich dostać raka? – zapytała Jagódka. – Od naszych gości?
– Nie, dziecinko. Raka nie.
– A czego? – dociekało dziecko.
– Niczego. Jagusia, ty nie musisz iść do szkoły?
– Przecież my już wróciliśmy, babciu! Były tylko dwie lekcje, bo wysiadło ogrzewanie i puścili nas do domu. Ale możemy sobie pójść do koni.
– No to zbierajcie się i nie przeszkadzajcie starszym…
– Babcia zawsze każe się zmywać, kiedy coś chlapnie – mruknął pod nosem Kajtek i zwiał czym prędzej.
Babcia chlapnęła czystą prawdę. Może ja ich krzywdzę, tych wszystkich biznesmenów, ale coś mi się wydaje, że za mało pokoleń przodków w rodzinie nosiło frak, żeby on teraz na nich dobrze leżał. Ten frak. A może smoking, nie pamiętam. To przenośnia, oczywiście, słyszałam takie określenie od Luli i bardzo mi przemówiło do wyobraźni. Kiedy na nich patrzyłam, a zwłaszcza kiedy z nimi rozmawiałam, miałam wrażenie, że czytam kolorowy magazyn dla pań wytwornych. Ze świeżego awansu społecznego. Ale to chyba korzystnie, skoro zamierzają taki magazyn wydawać?
Wczorajszego wieczora święcili dobicie jakiegoś wielkiego interesu, dogadali między sobą jakieś fuzje-śmuzje i byli szalenie zadowoleni. Biedna Lula od rana kombinowała jak koń pod górę, żeby im zrobić delikatną i nietuczącą ucztę Babette (był taki film, świetny po prostu), w końcu wpadła na pomysł z rybami i owocami morza – oczywiście Jasio musiał po to całe badziewie jechać do Wrocławia, chyba przekroczył więcej przepisów drogowych, niż mu się udało przez całe życie… ale zdążył na czas z ładunkiem krewetek, ślimaczków i jakichś okropnych małżowin. Ryby mieliśmy na szczęście w zamrażarce, więc można było w międzyczasie produkować wykwintne dania rybne. Doginałyśmy uczciwie we trzy, z Lula i Ewą, a Żaklina pod naszym zbiorowym okiem wykonywała pośledniejsze czynności kuchenne.
Coś mi się wydaje, że na Żaklinie piorunujące wrażenie wywiera Wiktor. Za każdym razem, kiedy cudny ten mężczyzna pojawiał się w okolicy kuchni, wzdychała i płoniła się jak pomidorek.
W przeciwieństwie do kochanej Luli, która chyba raz na zawsze przestała się płonić w temacie Wiktora, albowiem za swoim Jasiem świata bożego nie widzi, jak najbardziej z wzajemnością.
Oprócz szalenie wyszukanych dań z ryb i owoców morza plus wielka ilość zieleniny – podałyśmy na stół troszkę naszych dyżurnych specjałów typu bigos „śmierć wątrobom”, pieczone mięcho jak najbardziej wieprzowe, tłuste pasztety zapiekane i drożdżowe paszteciki z nadziankiem grzybno-mięsno-kapuściano-jajecznym (osobno te nadzianka, nie razem). Miało to być w zasadzie dla domowników, zwłaszcza dla naszych chłopców mięsożernych.
Ale cóż się okazało – całe to niezdrowe żarcie znikło w pierwszej kolejności jak sen jaki złoty. Musiałam prawie wyrywać biznesmenom z pyska pierożki, bo przecież nie będę z własnej woli jadła małżowin!!!
Ogólnie było miło, a Wiktorowi chyba kamień z serca spadł, bo nowo narodzone konsorcjum (czy jak to się tam nazywa) wydawniczo-reklamowe zapewni mu tłuste bytowanie na najbliższe lata. Będzie mógł na zawsze zerwać z tą swoją poprzednią agencją i pracować bezpośrednio dla Megi – Pegi. O wiele lepiej na tym wyjdzie. One go kochają prawdziwą miłością i nie poskąpią mu grosza. W swoim własnym, dobrze pojętym interesie – ostatecznie Megi zarobiła już mnóstwo szmalu dzięki jego koncepcjom i zna wartość jego talentu. No i dobrze. Miesięcznik „Tylko Ty” ma się ukazać w marcu, na Dzień Kobiet i będzie w nim wielki materiał o Wiktorze. A w kwietniu lub maju o naszej hippoterapii.
No i bardzo dobrze wręcz!!!
Lula
Mieliśmy dziś u siebie niespodziewane zebranie założycielskie. Razem z Anią Szczepankową, Celinką i Franiem Kiełbasińskimi, księdzem Pawłem, Krzysiem Przybyszem i taką jedną Dorotką Paciak (Dorotka ma sześćdziesiąt pięć lat, ale nikomu nie przychodzi na myśl nazywać ją Dorotą – taka jest zabawna, okrągła i przyjacielsko nastawiona) – założyliśmy Towarzystwo Przyjaciół Marysina.
Читать дальше