Wczoraj zaraz po śniadaniu zebraliśmy się u Omci, żeby napisać dla mnie dwie umowy – z Omcią o pożyczkę gotówkową i z Leszkiem o rekompensatę za samochód. Przy okazji wyszło na jaw, że przyzwoity i prawdomówny Jan Pudełko też w razie potrzeby potrafi kręcić jak pies ogonem. Potrzeby, nawiasem mówiąc, swoiście pojętej!
Tę umowę z Omcią Helmut najpierw wyprodukował na laptopie w wersji niemieckiej, potem Janek zabrał się za tłumaczenie, ale już mi podsunęli papiery do podpisania – więc podpisałam, bo komu mam wierzyć bardziej niż moim przyjaciołom, a w szczególności Janowi Pudełko???
No i kiedy Pudełko zrobiło tłumaczenie, okazało się, że któryś tam osiemset sześćdziesiąty, albo coś koło tego, punkt przewiduje spłatę przeze mnie długu Omci – owszem, w ciągu dwudziestu lat – jednakowoż z zastrzeżeniem, że w razie śmierci Omci pozostała do spłacenia część długu automatycznie ulega zatarciu, czy jak tam oni się prawniczo wyrażali.
No więc teraz podstępna staruszka MUSI pożyć jeszcze dwadzieścia lat!
Powiedziałam jej o tym, a ona tylko machnęła na mnie ręką. Helmut się śmiał, co dowodzi, że zaczyna podlegać dziwnym wpływom Rotmistrzówki.
Oczywiście, zmusiłam ich wszystkich do przyrzeczenia, że o całej sprawie będą milczeć jak rodzinne grobowce do momentu, kiedy już Kałach dostanie forsę, a ja odetchnę z ulgą. Inaczej zaczęłyby się narzekania, dobre rady, a ja mam już dość tego wszystkiego! Nadeszła pora czynu!!!
Zanim przystąpiłam do czynu, tego właściwego, pojechaliśmy z Jasiem i Helmutem do Wrocławia i w kapiącej złotem i marmurami (czy można kapać marmurem?) filii niemieckiego banku odwiecznie obsługującego rodzinę Kruegerów – do innych ani Omcia, ani Helmut nie mieli zaufania – podjęliśmy potworną sumę pieniędzy w gotówce. Janek zapakował to ładnie w nierzucający się w oczy granatowy plecak, lekko podniszczony. Potem odwiedziliśmy mój bank i plecak zrobił się pękaty.
– A teraz słuchaj, moja droga – powiedział, już w samochodzie, Janek, a ton jego nie dopuszczał żadnego sprzeciwu. – Jak widzisz, pomagamy ci, nikt nikomu słowa nie pisnął, nawet ja Luli, choć to nie było łatwe. Konspiracja jest absolutna. Ale co innego zachowanie tajemnicy, a co innego puszczenie cię samej na konferencję z bandytą, w towarzystwie plecaka ze stu dwudziestoma tysiącami złotych. Otóż sama nigdzie nie pójdziesz. Ja pójdę z tobą jako twój bodyguard.
Helmut po słowie „bodyguard” chyba się domyślił, o czym Jasio mówi, bo zaczął energicznie kiwać swoją imponującą, siwą głową.
Spojrzałam na Jasia i oto dostrzegłam faceta, któremu sprzeciwić się niepodobna. No, no. Rozumiem Lulę. Taki mężczyzna to jest MĘŻCZYZNA! Takiemu mężczyźnie ja też się nie sprzeciwię.
Ja tylko troszeczkę go oszukam.
Nie jestem pewna, czy można oszukać troszeczkę, to tak jak to jajeczko częściowo nieświeże. Ale coś mi mówi, że lepiej będzie, jeśli sama udam się na spotkanie z Leszkiem, ostatecznie byliśmy z sobą dwa lata, nie sądzę, żeby miał zrobić mi jakąś krzywdę. A przy obcym facecie może dostać głupawki, będzie chciał zaimponować, diabli wiedzą co jeszcze. Porozmawiamy sobie szczerze, dam mu pieniądze, on podpisze mi te kwity i wreszcie się ode mnie odczepi raz na zawsze!
Przemyślawszy sprawę błyskawicznie, zakomunikowałam Jasiowi, że zaraz zadzwonię do Leszka i umówię się z nim, po czym oddaliłam się w kierunku mojej komórki, a po powrocie zełgałam Jasiowi, że umówiłam się na jutro. To znaczy na dziś, bo to było wczoraj.
Nadziewany plecak zabrałam do swojego pokoju, tłumacząc, że chcę jeszcze trochę pobyć w towarzystwie takiej dużej forsy. Sprawia mi to przyjemność. No i ostatecznie jest to coś w rodzaju pożegnania na wieki, bo nie sądzę, aby udało mi się kiedykolwiek mieć tyle naraz.
Już na popołudniowych jazdach z Guciem and Company zaczęłam symulować lekki ból głowy, a przy kolacji opowiadałam głodne kawałki o szalejących frontach atmosferycznych, nadciągającym halnym (on się tu nazywa fen) i galopujących zmianach ciśnienia. Musiałam być wcale, wcale sugestywna, bo obydwie babcie zaczęły nagle odczuwać podobne objawy. Jasnym było, że w tym stanie nie będę uprawiać żadnego wieczorowego życia towarzyskiego, tylko trzymając się za czerep i pojękując dyskretnie udam się do swoich pieleszy.
W pieleszach, jak każdy porządny konspirator, miałam już wszystko przygotowane. Nie spiesząc się, zmieniłam ubranie na bardziej sportowe – w spódnicy niewygodnie jest wyłazić przez okno, a to właśnie miałam w planie – założyłam ciepłą wiatrówkę i przystąpiłam do dzieła. Najpierw otworzyłam okno i udawałam przez chwilę, że delektuję się nocnym powietrzem. Nie było wprawdzie zbyt późno, ale w zimie słońce zachodzi wcześnie, jak wiadomo. Poza tym niebo było zachmurzone i ściemniło się jeszcze przed kolacją. Wynik mojej obserwacji był pozytywny – nigdzie żywej duszy. Przeżegnałam się na wszelki wypadek i przełożyłam przez parapet jedną nogę. Cisza. Oba psy, piecuchy, też od dawna w domu, grzeją kosmate zadki przy kaloryferze w salonie. Naprawdę trzeba im zrobić kominek, psy powinny grzać się przy kominku, tak jest bardziej stylowo.
Przełożyłam drugą nogę i wyskoczyłam na śnieg.
Nic. Nadal cisza.
Po czym, cholera jasna, stwierdziłam, że zapomniałam wziąć plecak z forsą i umowy, które leżą sobie spokojnie na stole!
Wejście do domu normalnie, przez drzwi, nie wchodziło w grę, bo by mnie już z niego nie wypuszczono, możliwe, że przykuto by mnie do poręczy łóżka babci Stasi, bardzo solidnej, metalowej z mosiężnymi gałkami (poręczy, nie babci). Okno było nieco zbyt wysoko, żebym mogła podciągnąć się na rękach, zresztą nie sięgałam tymi rękami do parapetu. Musiałam sobie znaleźć coś, po czym mogłabym się wdrapać.
Rozejrzałam się wokoło, ale niewiele widziałam w tych ciemnościach. Trochę się zdenerwowałam.
Spokojnie, Emilko, pomyślałam, wciąż chyba trochę pod wrażeniem tego niezłomnego i spokojnego Janka. Zastanów się, co na twoim miejscu zrobiłby niespotykanie spokojny mistrz wschodnich walk i takiejż filozofii?
On by poczekał, aż mu się wzrok przyzwyczai do ciemności.
Genialne w swojej prostocie. Po minucie lub dwóch dostrzegłam wokół siebie kontury krzaków i zarys płotu.
Przy płocie powinien być stary kocioł do bielizny! W lecie posadziłam w nim liliowce pomarańczowe i żółte, bardzo ładnie wyglądały! Potem je przesadziłam do gruntu, a o kotle udało mi się zapomnieć. Jest wciąż jeszcze pełen ziemi, więc mogę na nim stanąć, nie wlecę do środka…
Był pełen ziemi, owszem, co sprawiło, że ważył ze dwie tony. Albo i trzy. Zaparłam się jednak w sobie i przekulgałam go ostrożnie pod moje okno.
Cisza świdrowała w uszach.
Bardzo ostrożnie wlazłam na kocioł. Nie rozleciał się, być może dzięki temu, że ta namoknięta ziemia, którą był wypełniony, zamarzła na kamień. Udało mi się dosięgnąć rękami nie tylko parapetu, ale i futryny okiennej, za którą mogłam się złapać.
Wlazłam do środka, przeklinając własne gapiostwo.
Papierzyska leżały sobie spokojnie na stole, plecak czekał na krześle, gotów do drogi. Włożyłam umowy do wewnętrznej kieszeni kurtki, plecak przerzuciłam przez ramię i wyekspediowałam się ponownie do ogrodu.
Tym razem nie odbyło się to tak bezszelestnie, bo wleciałam prosto na kocioł. Podziękowałam Opatrzności za tę zlodowaciałą ziemię w środku – gdyby był pusty, obudziłabym cały Marysin i pół Karpacza.
Dalej wszystko poszło jak po maśle – znowu odczekałam chwilę, zaczęłam widzieć, przemknęłam się pod płotem za stajnię, po raz kolejny podziękowałam Opatrzności – tym razem za to, że nie zdążyliśmy postawić zamykanej wiaty i nasze liczne automobile wciąż stoją pod chmurką oraz za płotem.
Читать дальше