– Staram się, żeby jednak nie wiedziała. Uważasz, że jestem łajdaczyną?
– Czy ja wiem? Do pewnego stopnia chyba tak… A gdybym była w tobie zakochana?
– A jesteś?
– Nie, nie jestem. Ale cię lubię. Mimo że niewątpliwie jesteś łajdaczyną.
– Ja cię też lubię. – Położył rękę na mojej dłoni. – Bardzo źle jest urządzony nasz świat, że nie pozwala nam zakładać haremów. Spokojnie mógłbym kochać was obie.
– Myślisz, że pogodziłybyśmy się?
– Dlaczego nie? Obie jesteście inteligentne, mogłybyście się nawet polubić. Wspólnie wychowywałybyście dzieci… Może nawet adoptowalibyśmy jeszcze kilka sztuk. Ja lubię dzieci. Na pewno będziesz świetną mamusią. Mam nadzieję, że nie przyszło ci do głowy usunięcie ciąży?
– Przychodziło, oczywiście, ale odrzuciłam ten pomysł w przedbiegach.
– Bardzo dobrze. Własne dziecko to skarb, jak przypuszczam. Te moje nie moje bardzo są kochane. Ale zawsze będę miał świadomość, że byłem tylko zastępczym ojcem. A ten twój drugi kandydat to co za jeden, wyjdziesz za niego? Przepraszam, że jestem nachalny, ale zaczynam się czuć za ciebie odpowiedzialny… Śmieszna sprawa, nie? No powiedz, co z tobą teraz będzie, Wikuniu.
– Nic nie będzie. Drugi kandydat, to znaczy już nie kandydat, tylko pewniak, to jest, mój kochany, student. Wiesz? Student czwartego roku. Dzieciak!
– Nie taki znowu dzieciak – mruknął piękny Stanisław. – No a jaka jest między wami różnica?
– Dziewięć lat, Stasiu. Dziewięć lat. To jest przepaść.
– Czy ja wiem… może i przepaść. Ale powiesz mu?
– Powiem, oczywiście. Tylko mam wrażenie, że cokolwiek zdecyduje, będzie niesłuszne. Małżeństwo chyba nie wchodzi w rachubę. Zobaczymy, co będzie.
– Słuchaj, Wika, jak już się z nim rozmówisz, proszę, powiedz mi, jak się to skończyło. Chciałbym wiedzieć.
– Po co ci ta wiedza?
– A nie wiem. Ale chciałbym. Jeżeli, oczywiście, nie masz jakichś przeciwwskazań.
– Nie, chyba nie mam. Dobrze, zawiadomię cię. Chodźmy już, jeszcze zdążę na powrotne Intercity. Odprowadź mnie do tramwaju.
Trzydzieści trzy właśnie mi uciekło. Staliśmy pod brudną wiatą i patrzyliśmy na siebie.
– Wikuś, a ty naprawdę miałaś jeszcze coś do załatwienia w Warszawie, czy przyjechałaś tylko po to, żeby mi powiedzieć?
– Tylko po to. Ale pokręciłam się trochę po firmie, żeby się nie rzucało w oczy, że prosto z pociągu lecę do ciebie…
– Rozumiem. Słuchaj, bardzo bym chciał, żeby ci się w życiu powiodło. Niezależnie od tego, czy wyjdziesz za tego faceta, czy nie, chciałbym, żebyś była szczęśliwa. I oczywiście żebyś miała wspaniałe dziecko.
– Dziękuję, Staszku. To ładnie z twojej strony, że tak mówisz. Może nie jesteś tak do końca łajdaczyną.
– Poligamia, tylko poligamia może nas uratować – mruknął. – Masz ten swój tramwaj. Nie chcesz, żebym z tobą jechał na dworzec?
– Nie, nie, Staszku, wolę sama. Do zobaczenia jakimś następnym razem.
Zdążył jeszcze mnie uściskać i tramwaj z rykiem i wizgiem ruszył. Poczułam się jakoś dziwnie: tak naprawdę wolałabym jednak nie być sama. Sama w tłumie, cha, cha. Ale byłam. I zanosiło się na to, że będę coraz bardziej sama.
Swoją drogą ten piękny Stanisław, częściowo łajdaczyna i kobieciarz zdradzający swoją żonę, to zupełnie sympatyczny, ciepły i bliski człowiek. Posiada uczucia wyższe. Zatroskał się o mój los. No, no. A nie wyglądał na takiego. Może szkoda, że to dziecko nie jego?
A może zełgał?
Ale po co miałby łgać?
No jak to po co? Żeby się mnie pozbyć!
Niemożliwe. Prawda patrzyła mu z oczu. Nie mogę być taką nieufną jędzą. Ostatecznie w ciągu tych wszystkich lat pracy podejrzliwego reportera nauczyłam się odróżniać uczciwych ludzi od kłamców pospolitych.
W pociągu natychmiast zasnęłam, skulona w kąciku przedziału. Śnił mi się tym razem piękny Stanisław w otoczeniu pięknych kobiet – wśród nich i ja byłam – i mnóstwa drobnych dzieci. W tym moich.
Zapisałam się na wizytę do pani profesor. Na te wszystkie badania mogę iść w poniedziałek. Dzisiaj by mi wyszły nieprawdziwe wyniki. Jestem okropnie zmęczona.
Pani profesor jest urocza. Wcale się nie dziwię, że moje koleżanki różne do niej biegają, choć bierze stówę, ale podobno jak na profesora to wcale nie za dużo. Dlaczego właściwie dotąd do niej nie chodziłam? Znam ją od trzech lat, odkąd wystąpiła w moim programie dla kobiet i była rewelacyjnie rozsądna – w latach nagonki na zwolenników aborcji! Powiedziała, że wyniki w zasadzie w normie.
– Pali pani?
– A gdzie tam. Tylko biernie, ale tego nie można się ustrzec.
– Bardzo dobrze. Niech pani stara się jednak uciekać od palaczy jak najdalej.
– Ciekawe jak pani profesor to sobie wyobraża. Przecież musiałabym robić awantury…
– A co, nie potrafi pani? Pani Wiktorio! Przecież ja widziałam, jak pani w programie zrobiła marmoladę z prezesa spółdzielni mieszkaniowej!
– Widziała pani? Straszny łobuz. Naprawdę, mam się awanturować?
– Jak najbardziej. Dym z papierosów to straszna zaraza. Będzie szkodził pani dziecku. Lubi pani swoje dziecko?
– Czy ja wiem? Jeszcze się nie zdążyłam przyzwyczaić do tego, że będę miała jakieś dziecko.
– Już je pani ma.
– A to, że nie mam jeszcze do niego stosunku uczuciowego, to bardzo źle?
– Nie, to normalne. Proszę nie dać sobie wmówić, że już pani powinna pałać uczuciem macierzyńskim. Do tego się dojrzewa. Pani ma jeszcze kilka miesięcy przed sobą, zdąży pani śpiewająco. Na razie niech pani dba o nie przez rozum.
– Jak mam o nie dbać, na litość boską?
– Dbając o siebie. Najważniejsza jest pogoda ducha i w miarę regularny tryb życia.
– Regularny tryb życia? W telewizji? Pani profesor!
– Prawda. No to niech pani się stara, a jak już pani pożyje nieregularnie, to proszę starać się odpocząć. Najważniejsze pozytywne podejście.
Pozytywne podejście… No dobrze, ja tam jestem optymistką. Jest natomiast jedna rzecz, która mnie denerwuje, odkąd dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Jakoś nie odważyłam się zapytać o to Zuli, ale teraz… póki byłby jeszcze czas…
– Pani profesor… jest jeszcze coś…
– Proszę mnie o wszystko pytać. Ja wszystko wyjaśnię. Niech pani nic w sobie nie dusi. No, co takiego?
Zebrałam się w sobie. Jak nie zapytam, będę się dręczyć siedem miesięcy.
– Nie byliśmy specjalnie trzeźwi, kiedy to dziecko… zaistniało. Trochę się teraz boję, czy to nie będzie miało wpływu… no, czy ono na pewno będzie normalne?
Pani profesor ryknęła zdrowym śmiechem.
– Pani Wiktorio! Jakby tak wszystkie dzieci zrobione w stanie nietrzeźwym miały być nienormalne, to połowa stanu na porodówkach byłaby nienormalna! Przynajmniej w naszym kraju! Rozumiem, że nie jesteście państwo nałogowymi alkoholikami? Że to było raczej incydentalne? Mam na myśli zanietrzeźwienie.
– Incydentalne, oczywiście – potwierdziłam ucieszona. – Mówi pani, że nie mam się co martwić?
– Jasne, że nie. Będzie świetny dzieciak. Imię już macie wybrane?
– Nie wiem, czy nie zapeszę…
– Spokojna głowa. Nic się już nie zapeszy. Tatuś się cieszy?
– Tatuś jeszcze nie wie – westchnęłam szczerze. I poleciałam dalej, bo już nabrałam zaufania do pani profesor. – A jak się dowie, to będzie w szoku.
Читать дальше