Nie, to oczywiście idiotyzmy. Ale zawsze bym wiedziała, jak ona wygląda.
Wzięłam jeszcze raz słuchawkę do ręki i puknęłam klawisz „redial”.
– O, Wicia – ucieszył się głos Karolka. – Zapomniałaś o czymś czy zdecydowałaś się z nami płynąć?
– Może nie do końca płynąć, ale powiedz mi, kochany, kiedy chcecie to zorganizować?
– Od soboty do przyszłej niedzieli. Chcemy się pokręcić trochę tu i tam, to jeszcze nie jest sprecyzowane. Myślę, że będziemy odwiedzać po kolei wszystkich licznych przyjaciół Taty na Wolinie, w Świnoujściu, na Karsiborze też kogoś ma.
– Kusisz. Może dojadę do was na ostatni dzień lub dwa. Będziecie mieli miejsce?
– Tak sądzę, bo Dasza się nie wybiera, a Marcin będzie wysiadał w połowie. Ma jakieś takie zajęcia, z których nie może się urwać. A my z Jarkiem mamy praktycznie tydzień wolny. To co, powiedzieć, że możemy się ciebie spodziewać? Ucieszą się wszyscy.
– Dobrze. Bądźmy w kontakcie, trzymaj się, Karolku. Ucałowania dla Taty i wszystkich Królików.
Ciekawe, czy to naprawdę taka miągwa?
Pani sekretarka była uprzejma zawiadomić mnie, że w poniedziałek w Warszawie spotykamy się w sprawie Owsiaka. Usiadłam do komputera i jeszcze raz przerobiłam nasz scenariusz orkiestrowy. Siedziałam przy kompie do trzeciej w nocy. Muszą nam to wziąć!
Chyba było nieźle. Nasze pomysły się spodobały, w dodatku miałyśmy bardzo precyzyjny scenariusz (o ile precyzyjny może być scenariusz złożony z pobożnych życzeń).
No i dobrze. Najpierw są pobożne życzenia, a potem się je realizuje!
Och, najważniejsze, że mamy co robić! I że można zrobić dużą zadymę.
Zadyma, zadyma, kocham zadymy!!!
Przyszedł do mnie do redakcji Paweł.
– Jak samopoczucie? Młody kopie? Rozmawiałaś z tatusiem?
Początkowo nie zrozumiałam, co mój ulubiony operator ma na myśli.
– Z tatusiem? Nie. Z mamusią też nie. W ogóle jeszcze nie mówiłam rodzinie.
– Ja nie o tym. Dałabyś kawy?
– Zrób sobie. A o czym?
– Ja się ciebie pytam, czy powiedziałaś temu facetowi. I co on na to. I czy ewentualnie mam iść do niego, obić mu gębę?
Coś podobnego! On mnie kontroluje!
Już zamierzałam odpowiedzieć Pawełkowi, żeby zajął się pilnowaniem własnego nosa, ale spojrzenie moje padło na te jego szczere niebieskie oczy i w tych niebieskich szczerych oczach zobaczyłam coś takiego, że zmieniłam zamiar. To były zaniepokojone o mnie oczy przyjaciela. No, ten Paweł mnie zdumiewa!
– Jeszcze nie udało mi się go złapać – powiedziałam łagodnie i zgodnie z prawdą. – Ale nie martw się, jestem na dobrej drodze. Powinnam mu przekazać radosną wiadomość w ciągu tygodnia.
– Jak myślisz, co on powie? – kontynuował przesłuchanie.
– A bo ja wiem? Cokolwiek powie, raczej zostanę samotną mamą. Nie przejmuj się, Pawełku. Cukru chcesz?
– Poproszę. Łożył na dziecko, oczywiście, będzie?
– Tam jest cukier, w tym dużym pojemniku. Nie wiem, czy będzie. Nie wiem, jaka jest jego sytuacja majątkowa.
– No dobrze. Pamiętaj jakby co, że masz tu przyjaciół. A co z tą kamieniarką?
– Chyba dostaniemy zlecenie. Ale raczej na piętnaście minut niż na pół godziny. Co, już cię nosi?
– Nosi mnie. Już sobie wyobrażam te ujęcia. Te kamienie w trawie. Jak ona je wyrywa. Chyba sobie tam dołek wykopię, na tym polu.
– Niewykluczone. Dobrze by było, żeby się w redakcji zdecydowali przed zimą, bo jak przyjdą mrozy, trzeba będzie czekać do wiosny.
Wypiliśmy kawę, gawędząc na tematy służbowe. Potem przyszła Krysia, też pogawędzić na tematy służbowe. Potem dołączyli Maciek z Mateuszem i nie pozostawało nam nic innego, jak iść do baru na piwo. To znaczy oni pili piwo w dużych ilościach, mnie Paweł zabrał sprzed nosa szklankę wypitą do połowy i kazał pić sok z grejpfruta.
Przyjaciele bywają denerwujący. Ale generalnie dobrze, że są.
Przyszły kwity na kamieniarkę. Piętnaście minut. Krysia natychmiast zamówiła kamerę i montaż. Za parę dni jadę na zdjęcia. Oczywiście z Pawłem i Beretem. Montuję, ma się rozumieć, z Mateuszem.
No dobrze, to mogę zadzwonić do Karolka, dowiedzieć się, gdzie są. I jutro od rana do nich pojadę… jakimiś środkami komunikacji masowej. Pekaesem albo czymś podobnym. Własne auto chyba nie wchodzi w grę, bo przecież oni pewnie już wracają do Szczecina.
Wszystko wiem.
Wróciliśmy w niedzielę wieczorem, cały poniedziałek leżałam martwym bykiem.
Ale po porządku.
W piątek przed południem zadzwoniłam z roboty do Karolka, a potem popędziłam do domu jak strzała i pozbierałam bety, żeby zdążyć. Okazało się, że Marcin, który opuścił towarzystwo w połowie tygodnia, wraca na końcówkę rejsu, a na jacht będzie go odwozić jego dziewczyna, która nienawidzi wszelkiego pływania jak zarazy. Swoją drogą ciekawe, po co jej w tym układzie chłop marynarz. A tak w ogóle to jest bardzo sympatyczna i życzę jej wszystkiego najlepszego.
Rozpadającym się ze starości mercedesem Anetka zawiozła nas do Wolina, gdzie czekał Tato Królik z trzyosobową załogą. Próbowaliśmy ją zatrzymać choćby na godzinkę, ale zakręciła prawie w miejscu i odjechała z obrzydzeniem. A Marcinek, radosny jak prosię w deszcz, z pieśnią na ustach rozwalił się na pokładzie, wystawiając oblicze do mizernego, październikowego słońca. Oczywiście, natychmiast podjął śpiew Karolek, któremu wyraźnie brakowało partnera do tych rzeczy (Tata Królik nie lubił śpiewać publicznie, a Jarek, jak wiadomo, nie potrafił; kobiety w dziedzinie pieśni marynarskich nie liczyły się wcale).
W innych okolicznościach z przyjemnością padłabym gdzieś nieopodal śpiewaków i przysłuchiwałabym się zgranemu duetowi – teraz jednak chciałam przede wszystkim obejrzeć sobie miągwę. Znacznie bardziej mnie to męczyło niż misja informacyjna wobec Jareczka. Musiałam się jednak wstrzymać z bólami całe dwadzieścia minut, bowiem para narzeczonych była uprzejma właśnie oddalić się w stronę najbliższego supermarketu – teraz już nie ma sklepów, nawet w Wolinie – celem uzupełnienia zapasów kawy i herbaty; żarcie i dwie skrzynki piwa przywieźliśmy mercedesem Anetki.
Powinni byli się spieszyć, bowiem Tato zamierzał jeszcze przepłynąć do znanej mi skądinąd marinki pani Eweliny na obiecany pensjonatowy nocleg. Spanie na jachcie było możliwe, ale już trochę ziębiło.
Dla zabicia czasu zeszłam na dół, zrobić kawę sobie i Marcinowi.
Właśnie wydłubywałam ze słoiczka ostatki i sprawiedliwie rozdzielałam pomiędzy dwa kubki, kiedy ktoś się zaparł w zejściówce i zasłonił mi światło.
Ona!
Nie, nie ona. Jarek. Szalenie się ucieszył na mój widok. Nawet mnie – dość ostrożnie jednak – uściskał. To świetnie, że jestem. Był pewien, że jednak przyjadę, choćby na ostatnie godziny. Teraz dopiero będzie można pożegnać sezon.
O miągwie ani słowa.
– Tu masz świeżą kawę, tamte resztki ci nie wystarczą! Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że załoga znowu jest razem…
No, niezupełnie, Darii nie ma, a wtedy była. Widać mu to nie robi różnicy.
Gdzie jest miągwa?!
– Pomóż mi zanieść tę kawę na pokład, ja zawsze rozlewam połowę – zażądałam. – I wyjdźmy na świeże powietrze.
Читать дальше