– Pani reportaże też lubię. Mają taki klimat, który mi odpowiada. W maju chyba był film o starszej pani, zupełnie niebywałej; wiedziałem, że to pani, zanim zobaczyłem plansze.
Babcia Felcia rzeczywiście była niebywała, ale żeby facet rozróżniał styl reportera filmowego, w to już nie uwierzę. Teraz pewnie powie: „Mam dla pani taki temat” – i wyjdzie szydło z worka.
Ten cały Wojtyński widocznie dostrzegł w mojej twarzy obrzydliwą podejrzliwość, bowiem przestał mówić mi komplementy. Natomiast pan Zbyszek – a może pan Krystian – przywołał gestem dziewczę z tacą szampana.
– Pani Wiktorio! Za nasze miłe spotkanie!
W tym momencie zmaterializował się przy nas ociekający potem Paweł. W oczach lśniły mu zarówno lekki obłęd wynikający z pośpiechu, jak i zadowolenie, wynikające zapewne z urody zdjęć, które wykonał.
– No coś ty, Wicia, tobie teraz nie wolno pić alkoholu!
Zabrał mi z ręki kieliszek i wypił sam, po czym odstawił szkło na tacę.
Trzej faceci, lekko oszołomieni nagłym pojawieniem się u mego boku anioła stróża w postaci rosłego młodzieńca z kamerą, pomyśleli sobie być może, iż właśnie rozpoczęłam kurację przeciwalkoholową, mam wszyty esperal albo coś podobnego. Paweł zaś wypił duszkiem jeszcze jeden kielich szampana i zapytał grzecznie:
– Czy ty już masz wszystko, co chciałaś mieć? Bo jeżeli chodzi o mnie, to zrobiłem ci obrazków na „Ben Hura”. Myślę, że będziesz zadowolona.
– Wszystko mam, możemy się zbierać. Panowie wybaczą, jutro od rana siadam do montażu, a koledzy też mają swoją pracę – warto by się wyspać. Musimy się pożegnać.
Pan Zbyszek i pan Krystian rzucili się znowu całować rąsie, a ten opalony wielbiciel mojej twórczości znowu zadowolił się shake-handem, popatrzał mi głęboko w oczy i powiedział:
– A jednak cieszę się, że mogłem panią poznać…
A jednak się cieszy… A jednak? To chyba znaczy, że wyszłam na jędzę. Kiedy ja się nauczę powściągać język?
– Bardzo mi było miło – odrzekłam, jak umiałam najmilej. – Na pewno jeszcze się kiedyś spotkamy, bo ja często przyjeżdżam do Świnoujścia.
Już nic nie powiedział, a mnie zrobiło się całkiem głupio, wobec czego pożeglowałam szybko w stronę wyjścia, rzucając się jeszcze tylko po drodze Nusiowi na szyję.
– Pięknie ci to wyszło, oglądaj jutro, od rana montuję, zrobimy ci z tego cacko. Tylko powiedz mi jeszcze, co to za jeden ten Wojtyński? Strasznie mi się oświadczał, kocha moje programy i żyć bez nich nie może.
– Wojtyński? A to fajny człowiek, armator rybacki. To znaczy ma takie swoje przedsiębiorstwo, parę kutrów, trochę czarteruje w Danii. Porządny gość. Żyje z ciężkiej pracy.
– Z taką opalenizną z Bermudów?
– Wiciunia, z jakich Bermudów! On na wczasy jeździ wyłącznie w Tatry, nasze albo słowackie. Hobbysta. Ale w tym roku wczasów nie miał, a opalił się na Bałtyku, bo mu ostatnio zachorował szyper i sam pływał na jednym z tych swoich kutrów.
– No, no, on to umie sam robić? A nie wygląda…
– Umie, umie, on jest rybak, po szkole. Pływał i ryby łowił. No, pa, Wiciunia moja kochana, dziękuję ci strasznie, niezawodna jesteś, przyjaciółka nasza, przyjedź ty kiedyś do nas prywatnie, pobądź ze dwa dni chociaż, nagadamy się wreszcie jak ludzie! Lecę, bo admirał wychodzi, muszę go pożegnać, pa…
Ryby łowił. Coś podobnego.
Na dworze Marek grzał już silnik. Wszyscy byliśmy zmęczeni, więc prawie bez słowa wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do Szczecina. Po drodze spałam jak dziecko. Śniły mi się na zmianę szprotki w puszkach i niemowlaki w becikach. Paweł mówił, że krzyczałam przez sen, ale pozostali koledzy tego nie potwierdzili.
Od rana padał deszcz. Strasznie mi się wstawać nie chciało, ale się zmobilizowałam. Kiedy już udało mi się zreanimować na tyle, że wyjechałam z domu, okazało się, że moją jednokierunkową ulicę zatkał kompletnie jakiś tir, który nie wiadomo skąd się wziął (chyba jest zakaz jeżdżenia po starych uliczkach dla tych krowiastych ciężarówek!).
Zadzwoniłabym do kolegi, że się spóźnię, ale, jak na złość, torbę z komórką cisnęłam bezmyślnie na tylne siedzenie i nie mogłam jej dosięgnąć, a wysiadać mi się nie chciało.
Dwadzieścia minut spóźnienia! Mateusz mnie zabije, chociaż z natury jest tolerancyjnym człowiekiem.
Dopadłam zziajana drzwi montażowni – i pocałowałam klamkę.
Ulżyło mi. Mateusza jeszcze nie ma.
Nagle coś mnie tknęło. A jeżeli jest w palarni?
Poleciałam do śmierdzącego pomieszczenia koło schodów. Mateusza nie było.
A może był, obraził się i sobie poszedł?
Niemożliwe.
Pewnie, że niemożliwe. Na końcu długiego korytarza zobaczyłam wysoką sylwetkę, zmierzającą ku mnie wielkimi krokami.
– Wikuś, strasznie cię przepraszam, zaspałem. Długo czekasz?
Korciło mnie, żeby powiedzieć, że od ósmej, ale jednak uczciwość zwyciężyła.
– Dopiero przyszłam. Nie przejmuj się. A mamy jakiegoś komputerowca do napisów?
– Pewnie mamy. Tylko nie wiadomo, gdzie sobie poszedł. Znajdziemy kogoś.
Weszliśmy do montażowni. Rzuciłam się do otwierania okien, a Mateusz leniwie zaczął włączać urządzenia.
– Od czego zaczniemy? – zapytał, prztykając kolejnymi guziczkami.
– Od kawy. Ja szybko zrobię, a ty poprzewijaj kasety.
Byliśmy w połowie przeglądania i spisywania materiału roboczego, kiedy drzwi pomieszczenia otworzyły się z hukiem i stanął w nich Pawełek.
– Cześć, ranne ptaszki. Jak się czujesz, Wiciu?
Pytanie było na tyle nietypowe, że zainteresowało Mateusza.
– Coś ci jest?
– Nie, nic mi nie jest. W każdym razie to nie choroba.
– Wiktoria będzie miała dziecko – poinformował radośnie mój ulubiony operator. – Tylko nie chce powiedzieć, z kim. To nie twoje przypadkiem?
– Nie wydaje mi się. Ja osobiście nie robiłem nic w tym kierunku – oświadczył niewzruszony Mateusz. – Swoją drogą, gratulacje, Wika. Nic nie mówiłaś.
– Nie mówiłam, bo nie wiedziałam. Wczoraj się dowiedziałam.
– A kiedy je będziesz miała? Jakoś na dniach?
– A gdzie tam, za siedem miesięcy dopiero. Zdążymy jeszcze dużo programów położyć.
– I nie masz do niego tatusia? Ja się mogę z tobą ożenić, jakbyś chciała.
– Kochany jesteś, naprawdę. A co na to twoja żona?
– Zrozumie, jak jej wytłumaczymy. Chyba że mnie nie chcesz.
– Nie, dziękuję. Czarni faceci nie są w moim typie. Ty leć dalej z tymi obrazkami, bo czas ucieka.
– Oglądacie? – zainteresował się Pawełek. – No i jak?
– Bardzo ładnie – powiedziałam.
– Zupełna chała – powiedział jednocześnie Mateusz.
Pawełek przez chwilę stał zdezorientowany, ale jednak zorientował się po naszych minach, że wszystko jest w porządku.
– Oglądacie po kolei? Widzieliście już tego gościa ze sztalugami? O, chyba zaraz będzie, po tych przebitkach z laseczkami. Jest! Patrzcie, no i co?
Na kilku ekranach przed naszymi oczami pojawił się obraz jak z Rembrandta: malarz przed sztalugami z rozpiętym płótnem, misternie przez Pawła oświetlony, tak że z półcienia wyłaniały się tylko jego ręce i twarz, no i ten obraz, który malował, kutry rybackie wychodzące w morze na tle świnoujskiego wiatraka. W tonacji buroniebieskiej.
Pawełek promieniał.
– Nie wiedziałem, czy mi to wyjdzie, ale myślałem, że powinno. No i wyszło! – cieszył się jak dziecko.
Читать дальше