Zastanawiałam się również, po co artystom ogień w biały dzień. Ogień powinno się palić po zmierzchu, bo nie będzie efektu. Wprawdzie rosnące wokół bunkra olbrzymie lipy i kasztanowce dawały spore zaciemnienie, ale jak na efekty pirotechniczne wydawało mi się za jasno.
No i okazało się, że wcale nie miałam racji. Artyści pomyśleli o wszystkim.
Kiedy na drodze dojazdowej ukazały się limuzyny Zarządu Miasta Świnoujścia, komandosi odpalili owe tajemnicze maszyny.
Kurczę blade – to były maszyny do zadymiania, ale nieprawdopodobnie skuteczniejsze niż te, które znałam osobiście z różnych scenicznych okoliczności! Pufnęły po kilka razy, siwa mgła poszła wokoło, zakłębiła się, od góry zatrzymały ją gałęzie tych lip i kasztanowców. Ciemności skryły ziemię. A w momencie, kiedy VIP-y wylazły z samochodów i zbliżyły się do miejsca akcji, zapłonęły nasz znajomy krzak i ten wielki stos – ale zapłonęły kolorowym ogniem! Zielone i błękitne płomienie buchały tak wysoko, że wystraszyłam się nieco, czy aby organizatorzy pamiętali o strażakach pożarnych na wszelki wypadek. Rozejrzałam się dyskretnie i zauważyłam kilku facetów z gaśnicami gotowymi do strzału, kryjących się dyskretnie za fragmentami pruskich umocnień.
Dalej wszystko odbywało się według planu. Paweł z kamerą na ramieniu szalał zapewne z uciechy, bo miał niezwykle malownicze obrazki. Z boku wyglądało to dosyć pociesznie, bowiem cały czas musiał pamiętać o długości kabla, którym jego kamera spięta była z mikserem dźwięku. Mikser zwisał z ramienia Bereta, ten zaś stał w niewzruszonej pozie koło głośnika, z którego nagrywał przemówienie prezydenta do artystów. Paweł miotał się w prawo i lewo, a Marek ganiał za nim, podtrzymując kabel nad głowami zebranych jak welon nad głową panny młodej.
Cały happening udał się doskonale, tylko początkowo goście trochę kasłali z powodu działalności maszyn do zadymiania. Kiedy już wszystko się skończyło i podano szampana, zrobiliśmy kilka setek, czyli rozmów niezbędnych do wyjaśnienia widzom, o co chodzi. No i przede wszystkim ten obiecany wywiad z prezydentem, który zadeklarował uroczyście, że „oddaje artystom bunkry w dziedziczne władanie”. Miałam nadzieję, że Emanuel będzie zadowolony. I że artyści w najbliższej przyszłości wyduszą z Rybczyka potwierdzenie tych deklaracji na papierze.
– Bądź spokojna – powiedział Niunio przy kieliszku szampana. – Wydusimy. Umówił się z nami na pojutrze, a do pojutrza chyba go jeszcze nie posuną…
– A co, chcą go posunąć?
– Od dawna. Kiedy ty byłaś u nas ostatnio?
– Jakieś sto lat temu. Rzeczywiście, słyszałam, że robi jakieś głupie rzeczy, ale za to ma bardzo mocne oparcie w Radzie Miejskiej…
– Oparcie! Sterroryzował wszystkich, boją się go jak ognia. Ale prędzej czy później znajdą na niego haka. Najpóźniej przy końcu roku, kiedy okaże się, co zrobił z miejskimi pieniędzmi.
– Co takiego zrobił?
– Między innymi finansuje swoją parszywą gazetkę, ale nie tylko. Czekaj, to nie miejsce i nie czas na takie rozmowy, przyjedź tu kiedyś, to ci dużo ciekawych rzeczy opowiemy.
– Nusiu, a powiedz jeszcze, wracając do twojej imprezy, skąd wytrzasnąłeś takich komandosów? I te wszystkie dymy, i ognie – pirotechnika była jak w Hollywoodzie!
– Aaa, to pan admirał nam dał. I chłopaków zdolnych, i maszynerię. A taką dziwną pirotechniką zajmuje się hobbystycznie jeden komandor, chemik z przygotowania oraz z zamiłowania; strasznie się ucieszył, że dostał takie nietypowe zlecenie. Bo on jest też miłośnik sztuki. Chodzi na wernisaże i nawet kupuje obrazy. Mój też jeden kupił, słowo honoru. Zaprzyjaźniliśmy się z nim w końcu, był na paru naszych… powiedzmy, zamkniętych imprezach…
– Rozumiem, a co on pije?
– Wszystko. To porządny człowiek. To znaczy, oczywiście, nie chla denaturatu po bramach, ale takie subtelności – czy szkocka, czy wódeczka, czy koniaczek – nie robią mu różnicy. Ale wywiadu z nim nie zrobisz.
– Czemu? Ja z każdym zrobię wywiad, jak będę chciała!
– Z nim ci się nie uda. Strasznie nieśmiały i potwornie się jąka. Może dlatego lubi robić wybuchy. Tak sobie rekompensuje.
W tym momencie podeszli do nas trzej faceci. Dwaj wydali mi się znajomi, trzeciego widziałam chyba pierwszy raz.
– Pani redaktor, chcieliśmy się przywitać. Pamięta pani nasze ostatnie spotkanie?
– Pewnie że pamiętam. Cudnie było po prostu!
Przypomniało mi się, skąd ich znam. Było cudnie, rzeczywiście. Faceci są jakimiś działaczami żeglarskimi, a poznałam ich wczesnym latem, kiedy robiłam reportaż z takich towarzyskich regat, które się nazywały „Na plaży”. Oczywiście, jachty nie pływały po piasku, tylko po morzu, na wysokości świnoujskiej plaży.
Żeby mieć ładne zdjęcia, potrzebowaliśmy z Pawełkiem wsiąść na jakiś ponton, czy inne pływadło, którym moglibyśmy się kręcić między zawodnikami. No i ci dwaj faceci właśnie zaprosili nas na swoją motorówkę, która wyglądała jak żywcem wzięta ze „Słonecznego patrolu” albo „Policjantów z Miami” – biała, ogromna, z bajerami. Po czym udaliśmy się owym cudem techniki na morze, przeszkadzać regaciarzom. Nasi panowie na motorówce byli uroczy. Z radosnym okrzykiem „Chce pan mieć ładne ujęcie?!” wciskali się między jachty, płynęli równolegle do nich, nacierali na nie od dziobu. Niektórzy – ale tylko nieliczni – żeglarze stukali się w czółko i wygrażali nam pięściami. Za to Paweł kwiczał ze szczęścia. Zdjęcia, które wtedy przywieźliśmy, wyglądały jak America Cup, a nie jakieś towarzyskie regaty amatorów.
Teraz moi dwaj działacze gięli się w ukłonach – wytworni, w żeglarskim sznycie: szare spodnie, granatowe dwurzędowe marynarki, złote guziki – ach, ach!
Ich towarzysz był od nich nieco młodszy (byli dobrze po pięćdziesiątce, on zaś chyba nie przekroczył czterdziestki; a może się tak dobrze trzymał), nieco więcej niż średniego wzrostu, szatyn, pięknie opalony. Pewnie się wylegiwał na jakichś Seszelach czy Hawajach, bo na ubogiego nie wyglądał.
– To nasz przyjaciel – powiedział jeden z moich działaczy żeglarskich (nie udało mi się zapamiętać, który jest który, bo jakoś byli do siebie podobni: jeden pan Zbyszek, drugi pan Krystian). – Chciał koniecznie panią redaktor poznać.
Pewnie potrzebuje, żeby mu zrobić kryptoreklamę jego firmy albo program interwencyjny, bo się pieniaczy z sąsiednim przedsiębiorstwem budowlanym, które wybudowało mu wieżowiec pod nosem i zasłoniło widok na morze – pomyślałam ponuro. Najczęściej po to właśnie ludzie chcieli poznać panią redaktor.
– Nazywam się Tymon Wojtyński – powiedział facet bardzo wyraźnie, ściskając moją rękę (leniwy człowiek – jego kolesie to całowali po rąsiach!). – Bardzo się cieszę, że mogę panią poznać osobiście.
– A nieosobiście to mnie pan zna? – wyrwało mi się głupio, bo już się napiłam szampana i zrobiło mi się wesoło.
– Do pewnego stopnia. Oglądałem różne pani programy, więc trochę panią znam.
Każdy tak mówi, a jak przyjdzie co do czego, nie jest w stanie wymienić ani jednego konkretnego tytułu. Czasami po szampanie jestem kłótliwa.
– Moje programy pan oglądał? Jak to miło! Które?
– Kilka. Dużo nie, bo nie mam specjalnie czasu. Ale lubiłem te pani dyskusje z młodzieżą i z naukowcami. O kryzysie osobowości było świetne. Inne też zresztą. Szkoda, że pani ich już nie prowadzi.
O kurczę. Rzeczywiście oglądał. I nawet zauważył, że ich już nie ma. Zrobiło mi się przyjemnie – prawdziwy, żywy telewidz, moja własna publiczność… Zdumiewający facet zaś kontynuował:
Читать дальше