– Profesor powiedział, że dźwigać pan będzie mógł, ale grać nie, bo granie wymaga miękkości przegubu i precyzji ruchu, a tego nie da się przywrócić. Ręka nie będzie słabsza, ale mniej doskonała – oznajmiła tłumaczka.
Płakał. Płakał najpierw w ramionach Teresy; czuł, że do niej jeszcze nie dotarły konsekwencje tego, co się stało. Przecież ręka się zrosła!
– Przepiszesz się na muzykologię i znajdziesz jakieś zajęcie – szepnęła matka, rozumiejąc jego rozpacz. – Będziesz blisko tego, co kochasz.
– Nie. Nie wrócę na akademię – powiedział. – Nigdy nie wrócę na akademię.
Znalazł pierwszą pracę – instruktora ogniska muzycznego w ich miasteczku. Wśród jego uczniów nie było ani jednego dziecka kochającego muzykę; przychodzili wyłącznie ci, których posyłali rodzice, marzący o sławie dzieci na miarę Zimermana. Znienawidził te lekcje, kulił się w sobie i cierpiał, gdy słuchał wciąż tych samych gam i podstawowych ćwiczeń, wykonywanych bez odrobiny talentu. Gdy miasteczko wraz z całym krajem odzyskało wolność polityczną i wolność rachunku ekonomicznego, matka wykorzystała swoje znajomości, aby dostał drugą posadę. Dom kultury podupadł, brakowało pieniędzy na ogniska plastyczne, taneczne, muzyczne. Rodzice żądali dla dzieci kursów komputerowych, wypytywali o lekcje gitary elektrycznej i tenisa, a nie fortepianu. Do domu kultury przeniesiono pocztę. Bowiem poczta, komunikująca się wcześniej tylko z innymi, gminnymi i wojewódzkimi pocztami – nagle zaczęła rozmawiać z całym światem. I nie tylko poprzez listy i telefony. Triumfalnie wstawiono dwa faksy i wszyscy pracownicy z nabożeństwem wpatrzyli się w cienki arkusik papieru, który powoli przesuwał się na plastikowych wałkach, a choć fizycznie obecny był tutaj, nie znikał – to równocześnie wypluwał identyczną kartkę w Warszawie, Nowym Jorku, Paryżu czy Berlinie.
– Niesamowite! Czego to ludzie nie wymyślą… – dziwowali się urzędnicy, nie mogąc oderwać wzroku od tego cudu techniki. Jan przypomniał sobie opowieść Teresy o jej matce wpatrzonej w pralkę Candy kupioną na raty za Gierka – która „sama prała”. Maria godzinami siedziała na zamkniętym sedesie w łazience i nie odrywała oczu od pralki, w której obracał się srebrzysty bęben, która sama pobierała wodę, wirowała, regulowała program i mrugała światełkami.
– Czego to ludzie nie wymyślą, to się musi źle skończyć – powiedziała wreszcie z pewnym niepokojem.
Naczelnik przyjął Jana do pracy. I tak do dziś Jan przybijał pieczątki, ważył listy na delikatnej, malutkiej wadze, wysyłał pisemne wezwania do odbioru urzędowych pism, nadawał telegramy zwykłe i ozdobne oraz faksy. Wokół faksów już nikt się nie tłoczył, spowszedniały, utraciły swoją zdumiewającą magiczność.
– …a więc upadłeś, tańcząc z mamą – powtórzyła powoli Ewa.
– To nie była jej wina – wyjaśnił pospiesznie. – Nie musiałem tańczyć, przecież nie umiałem.
Ewa zaczęła myśleć, jakie byłoby ich życie, gdyby Jan się nie przewrócił, nie złamał ręki, gdyby jeździł po święcie jako sławny pianista, laureat konkursów, gdyby nagrywał płyty i stawał we fraku na najsławniejszych estradach świata i gdyby mieszkali w Krakowie.
„Przestań”, powiedziała sobie. „Ono, nie będziemy tak myśleć. Nigdy. Bo wtedy rozważalibyśmy o życiu, którego nie ma i nigdy nie było. A musimy myśleć o tym, jakie mamy, ponieważ… Jedziemy do Krakowa po to «ponieważ», wiesz?”
– Może kupię ci jakieś nagranie tego koncertu Czajkowskiego? – spytała.
– Nie.
– A masz go?
– Mam. Nigdy go nie słucham – szepnął, patrząc nie na nią, lecz w ścianę upstrzoną pożółkłymi karteczkami.
„Chciałabym cię objąć, tato, ale nie umiem. Dlaczego?”, pomyślała. „Za to już wiem, czego chcesz. Chcesz, żebym zobaczyła miasto twojej młodości i wielkich nadziei. Domyślasz się, że wiele tam się zmieniło od czasów, gdy w nim przebywałeś, ale te dwie budowle, wieża Mariacka i Wawel, wciąż trwają niezmienione i trwać będą nadal, nawet gdyby obudowano je wokół dziesiątkami hipermarketów i knajpami MacDonald’sa. Dobrze. Ono, spróbujemy spojrzeć na nie tak, jak on chce. A on chce, żebyś poznało w życiu coś, co jest niezmienne i trwa ponad czasem, jak Titanic, ale nie tonie”.
– Jadę jutro rano i szybko wrócę. Dobranoc, tato – powiedziała Ewa.
Złotko już spała, matka chlapała się w łazience, telewizor miał nieograniczoną wolność, więc wyrzucał z siebie wiadomości, nerwowo, pospiesznie, jakby chcąc zdążyć między tokszołem, filmem akcji i kinem Playboya, „…talibowie. Prawo szarijatu zakazuje kobietom pokazywania twarzy, a w razie choroby lekarz musi postawić diagnozę bez oglądania pacjentki. Kobiety posądzone o zdradę lub sprzeniewierzenie się nakazom religijnym są kamienowane. Po wkopaniu ciała do połowy w ziemię…”
– Gulczas – powiedziała matka z promiennym uśmiechem, wychodząc z łazienki i łapiąc za pilota. – Jeszcze nie ma nowego Big Brothera, ale zaraz nadadzą najbardziej pikantne kawałki starej wersji. Złotko śpi, możemy sobie pooglądać.
Kraków był piękny głównie na widokówkach. Tak naprawdę zobaczyła na przedmieściach zniszczone budynki i tandetne reklamy, odbijające jaskrawymi kolorami od szarości kamienic. Dworzec autobusowy był brudny i ciasny, a kolejowy zastawiony rusztowaniami.
– Ono, pójdziemy do Rynku, to najwspanialszy Rynek świata – oznajmiła z przekonaniem.
Usiłowała sobie przypomnieć wrażenia ze szkolnej wycieczki, ale wciąż miała przed oczami Wawel z widokówek, a z jego wnętrz zapamiętała tylko to, że uczniowie ślizgali się w filcowych papuciach po rozległych salach, chichocząc, gadając i puszczając mimo uszu monotonne informacje przewodników. Przypominała sobie kształty wieży Mariackiej i Wawelu, lecz nigdy nie wpadła na myśl, że powinna – jak chciał ojciec – wsłuchać się w ich głos. Nie wiedziała, że mają głos.
Ulica Floriańska przytłoczyła ją tłumem spieszących w obie strony ludzi, zalewem reklam i setkami wystaw sklepowych, które usiłowały zająć każdy centymetr zabytkowej kamienicy. Floriańska sprzedawała się w każdej godzinie, minucie, sekundzie i Ewie migały przed oczami Cotton Club, Levi’s, MacDonaWs, Cardin, Benetton, Ecco, Lancôme, Pizza Hut, Big Star. Zawsze coca-cola.
„Tata przeczuwał”, pomyślała, śpiesząc ku Rynkowi.
Usiądzie na skraju fontanny i dopiero wtedy podniesie głowę i spojrzy na wieżę Mariacką, zobaczy złotą koronę na tle nieba, a potem wolno, powoli będzie opuszczać wzrok ku ziemi, aż oprze go na szerokiej, ozdobnej bramie. I znajdzie się poza czasem. I ponad czasem.
– Ono, teraz opowiem ci, co widzę – powiedziała, siadając ze spokojem na kamiennym brzegu fontanny.
Zamknęła oczy i otworzyła je powoli, odwracając głowę ku kościołowi Mariackiemu.
– Nie… Nie. Proszę, nie… – powiedziała błagalnie, a kilku przechodniów spojrzało na nią z zaciekawieniem. – Nie. To niemożliwe – powtórzyła, zrywając się z miejsca i zasłaniając, to znowu odkrywając oczy, Ale ten widok nie znikał. Był. Trwał. Równie wysoki jak wieża.
Od złotej korony aż ku monumentalnej prastarej bramie zwieszała się z wieży gigantyczna morda psa bernardyna. Zazwyczaj miła i łagodna, tu nagle zwyrodniała za sprawą nadnaturalnego rozmiaru. Wielkie oczy psiska spoglądały na Rynek Główny i Sukiennice bez dobrodusznej sympatii dla ludzi, lecz jakby z okrutną ironią. Pysk, który miał sprawiać wrażenie, że pies się uśmiecha, przez monstrualne powiększenie wyglądał tak, jakby bernardyn miał zamiar zeskoczyć i pożreć przechodniów.
Читать дальше