– Babciu, ty żyjesz. Chcę, żebyś żyła – mówi Ewa odruchowo, lecz równie odruchowo liczy w myślach tamte pieniądze. Na co wystarczą? Na jak długo? Trzydzieści pięć tysięcy to niewiele, a zarazem bardzo dużo. – Może pojadę do większego miasta? – mówi z wahaniem. – Kraków? Warszawa?
Babcia nagle się uśmiecha, jest znowu sobą, kapeluszową babcią w doskonałej formie i jej wargi opadają w dół w ironicznym uśmieszku:
– Czy to ważne, gdzie oglądamy telewizję? w Warszawie, Krakowie czy tu? Myślisz, że tam ją oglądają mądrzej? Nie miejsce jest ważne, ale człowiek. Zrób coś ze sobą, nie z miejscem.
– Tak – mówi Ewa niepewnie.
To miejsce miało korytarze pomalowane żółtą olejną farbą, wypełnione było zapachem lizolu, gotowanej kapusty, cuchnących ubikacji, niedomytych starych ciał, samotnej beznadziei.
– Moja babcia jest chora – powiedziała Ewa do pielęgniarki w recepcji.
– Starość to choroba – odparła lakonicznie tamta, nie podnosząc oczu znad książki. Za jej plecami cicho grało RMF FM; pachniała tania woda toaletowa; książka opowiadała dzieje polskiej Bridżet Dżons, energicznej rozwódki poszukującej kolejnego partnera. – Dobre – uśmiechnęła się radośnie pielęgniarka, szeleszcząc obiecująco kartkami powieści.
– Nie, to niemożliwe. Starość to starość. Nie choroba – powiedziała z rozpaczą Ewa. – a moja babcia myli mnie z mamą.
– Oni wszyscy mylą wszystkich. Normalka.
Radio chrząknęło i powiedziało miękkim głosem: „Hinduiści podpalili pociąg z muzułmanami jadącymi z religijną pielgrzymką. Spłonęło żywcem pięćdziesiąt sześć osób. W pizzerii w Jerozolimie zginęło szesnaście osób, a trzydzieści zostało rannych po wybuchu bomby, przytroczonej do zamachowca-samobójcy. Koniowi jadącemu z Polski do Włoch z transportem przeznaczonym na rzeź uwięzła noga między deskami i przewoźnik odciął ją siekierą…”
Pielęgniarka ściszyła radio i powiedziała, pokazując okładkę:
– Przeczytaj to. Bardzo przyjemne. Lubię takie. Można się uśmiać. Też jestem po rozwodzie i wiem, co znaczy być bez mężczyzny. – Postukała palcem w okładkę i dodała: – Kup koniecznie. Życiowe.
– Moja babcia… – zaczęła Ewa, a pielęgniarka jej przerwała:
– Starość nie radość – i wróciła do lektury.
Ono, jak mam ci opowiedzieć o śmierci? Nie chcę, ale przecież ona także jest częścią świata, na którym się pojawisz. Czy będę mówić ci tylko ogólniki i banały, z których jednak nic nie wynika? o nieuchronności przemijania i potrzebie pogodzenia się z tym? a co ja o tym wiem? Nic. A może przemijanie właśnie budzi bunt? a rzekoma harmonia jest wyciem pełnym rozpaczy?
O śmierci codziennie mówi radio, telewizja i piszą gazety, ale mówią o niej tylko w nieczułych liczbach: zginęło tylu i tylu ludzi od bomb, od strzałów, w katastrofach samochodowych, samolotowych i kolejowych, z ręki drugiego człowieka i od żywiołów. Statystyka – i przyczyny. o śmierci jednego, konkretnego człowieka, który po prostu umiera w łóżku, wspomina się najwyżej w nekrologu. No bo cóż można napisać o takiej śmierci?
Nie pamiętam śmierci babci Marii. Babcia Maria umierała w szpitalu. Poprzedniego dnia powiedziała, żeby jej przyniesie domowy kompot, bo ten szpitalny smakuje jak pomyje. Przyniosłyśmy go z mamą. Babcia już go nie wypiła. Jej śmierć zawarła się pomiędzy apetytem na kompot a jego niewypiciem. Nie wiem, jak wyglądała ta śmierć. Zamknęła oczy i usnęła? a może krzyczała: „Zawróćcie mnie stamtąd!” – ale nikt jej nie słyszał? Nie, nie pamiętam śmierci babci Marii.
Pamiętam za to śmierć kota Patrycji. Zamruczał, gdy go pogłaskałam. Chciałam go schwycić i przytulić. Wymknął się, pobiegł na trawnik. Był ciepły, lekki i zwinny, mimo starości. Prawie nic nie ważył. Rozmawiałyśmy o Grubym, o dyskotece, o koleżankach i ciuchach, a kot spał na trawniku. Spał…?
– Patrz, jak nieruchomo leży – powiedziała Patrycja.
– Tak, dziwnie nieruchomo – odparłam i poszłam ku niemu. „Zaraz cię schwycę”, pomyślałam.
Kot miał szeroko otwarte oczy. Gdy go dotknęłam, nie poruszył się. Jego futerko sterczało, napuszone, jakby czegoś się wystraszył. „Wreszcie wezmę cię na ręce”, ucieszyłam się i podniosłam go. Był ciężki. Bardzo ciężki.
Śmierć jest ciężarem. Dlaczego? Ciało po śmierci powinno być lżejsze o dusze, która z niego ulatuje. A jest na odwrót. Być może, że gdy żyjemy, nasza dusza swobodnie fruwa koło nas, nie dotykając ziemi. Niekiedy odlatuje i nie wraca, a my stajemy się ludźmi bezdusznymi. Za to gdy oderwiemy się, choćby na moment, od tych wszystkich powszednich, ziemskich spraw, od awantur w domu i w pracy, od pieniędzy, od kolejnego odcinka telenoweli – jesteśmy bliżsi naszej duszy. Nasze myśli fruną gdzieś wysoko, wysoko, razem z mą, nie ma dla nich granic ani końca.
Po śmierci dusza nie wie, co ze sobą zrobić, jest osamotniona wylękła, bezdomna. Więc wraca do naszego ciała. I stajemy się nagle ciężsi – o całe nasze życie, o wszystkie nasze policzone i niepoliczone grzechy i wreszcie o rozpacz duszy, ze już nigdy i nigdzie nie uleci.
Ono, oderwij czasem oczy od ziemi, gdy już na me) się pojawisz. Goń swoją duszę. Łap ją i leć.
– Pojadę do Krakowa. Może ci coś kupić? Jakąś płytę?
Ojciec patrzy na nią niebieskimi oczyma, w których czai się popłoch i dziecięce zdziwienie.
– Nie masz pieniędzy.
„Mam”, myśli Ewa. „Wojtek przysłał mi pięćset złotych, Andrzej list i kolejny tysiąc. I ja tę forsę wzięłam. I jeszcze wezmę. Wezmę wszystko, co mi dadzą. Dlaczego miałabym nie brać?”
– Mam. Mam pieniądze – mówi głośno.
– Nic mi nie kupuj, ale zrób coś dla mnie – mówi cicho Jan. – Będziesz w Krakowie krótko, ale spróbuj w niego wejść, poczuć go. Usłyszeć. Usiądź na skraju fontanny na Rynku Głównym i wpatrz się w wieżę Mariacką, tę z koroną. Nie tak zwyczajnie, jak patrzymy na coś, co mijamy, więc trochę od niechcenia, ale trochę z uwagą. Nie patrz na tę wieżę, jak uczestnik turystycznej wycieczki, głowa w prawo, głowa w lewo, tu mamy obiekt z piętnastego wieku, a tam jest wiek siedemnasty. Usiądź przy fontannie, spróbuj się wyłączyć i patrz uważnie, długo, najpierw z dołu do góry, potem na niebo, tak by na jego tle zobaczyć złotą koronę i potem znowu powoli, powolutku schodź wzrokiem w dół, wzdłuż ciemnych ceglanych murów, ku wielkiej drewnianej rzeźbionej bramie. Ja tak robiłem, gdy mieszkałem w Krakowie jako student. Codziennie przechodziłem przez Rynek i widok wieży nieodmiennie mnie przyciągał…
– …ale ja już byłam w Krakowie, ze szkolną wycieczką. Wiem, jak wygląda wieża Mariacka – mówi niepewnie Ewa. Nie wybiera się tam, by zwiedzać. Jedzie dowiedzieć się, co nastąpiło po „ponieważ”. Adres pisarki znalazła w książce telefonicznej.
– Nie szkodzi, że wiesz – mówi Jan. – Na pewno nigdy się jej nie przyjrzałaś. Wycieczki szkolne nie patrzą na nią w ten sposób, w jaki chciałbym, żebyś spojrzała. Albo w ogóle na nią nie patrzą. Rzucają okiem od niechcenia i biegną oglądać sklepy, kramy w Sukiennicach, karmić gołębie, kupować precle i pokemony.
Jako dziecko wychodziłem na tę wieżę. Liczyłem schody, było ich dwieście dwadzieścia dwa, najpierw kamienne, potem drewniane, a idąc, wyglądałem przez malutkie, wąskie okienka, miały biało-żółte, witrażowe szkło. A gdy już się tam wspiąłem, z samej góry, na wprost, widać było Wawel. I gdy patrzyłem ponad miastem ku zanikowi, zapominałem o czasie, myślałem o tych, którzy żyli tam kiedyś i patrzyli stamtąd na wieże i myślałem o tym, jakim ułamkiem chwili jest nasze życie. Co mamy zrobić, aby nadać mu jakieś znaczenie? Idź potem ulicą Grodzką na Wawel. Stań koło katedry i zapomnij na chwilę o bieżącym czasie. Tam jest łatwiej. Tam to się udaje. I tylko tam. Gdy staniesz przy zamkowym murze, znów zobaczysz wieżę Mariacką. I pomyśl, że zamek i wieża tak patrzą na siebie od wieków. I nadal będą patrzyć. Świat się zmienia i musi się zmieniać, to normalne, ale muszą być jakieś stałe, niezmienne punkty odniesienia. Jakieś dowody na to, że naprawdę istnieje ciągłość, że to ona nadaje sens naszemu przemijaniu. W Krakowie to widać, tam się splata przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Wiesz, że gdyby nie ten wypadek z ręką, pewnie mieszkalibyśmy w nim na stałe, tam byłby nasz prawdziwy dom w tej chorej dolinie Wisły, gdzie rzadko świeci słońce, często są mgły i wilgoć. Nie ma piękniejszego miasta.
Читать дальше