Wziął pióro drżącymi rękami i spojrzał na nie nabożnie, po czym odczytał półgłosem napis na złotym pasku obiegającym nakrętkę:
– Meisterstück… - I powtórzył: - Meisterstück… Meisterstück… Wreszcie oddał mi je i podniósł ku mnie oczy. Były wielkie jak spodki i pełne bezbrzeżnej tęsknoty.
– To wszystko – powiedziałem wzruszając ramionami. – Doprawdy, „wielki romans”! – dodałem ironicznie, by do reszty go dobić.
Opuścił wolno głowę. Nie wiedział, co zrobić z rękami. Wreszcie, po długiej chwili, wyszeptał – jakby do siebie:
– Wtedy to były czasy!
Nic już na to nie rzekłem. Przemknęło mi tylko przez myśl, kiedy chowałem pióro, że może jednak wcale nie urodziłem się za późno.
Moja opowieść skończona.
Zacząłem ją pisać w styczniu, dwudziestego siódmego, półtora roku temu, w osiemdziesiątym drugim. Od tego, co ją kończy – rozmowy ze Smutnym Chłopcem – mijało wówczas lat dziesięć, a od czerwcowej nocy, kiedy po raz ostatni widziałem był Madame – prawie piętnaście lat. Od półtora miesiąca trwał w Polsce stan wojenny. Po raz kolejny, brutalnie, łamano ludziom kręgosłup; znów wybijano im z głowy marzenia o wolności i o godniejszym życiu” „Powstanie” było stłumione, a łączność ze światem – zerwana. Po miastach jeździły czołgi, chodziły patrole wojskowe, wieczorem zapadała godzina policyjna. Żywność i inne produkty sprzedawano na kartki; aby wyjechać z miasta, trzeba mieć było przepustkę.
Od dawna nie miałem złudzeń, gdzie żyję i czym jest władza, która tutaj panuje; a odkąd, nie chcąc dłużej „układać się” z cenzurą, zacząłem był swoje prace drukować na emigracji, poznałem na własnej skórze „surowe, karcące ramię sprawiedliwości ludowej”. Stało się to szczególnie dotkliwe i uciążliwe po tym, jak na Zachodzie, w latach siedemdziesiątych, ukazała się Klęska - ów „Conradowski romans”, jak niezależna krytyka nazwała moją powieść, osnutą wokół tragicznych losów ojca Madame, będącą oskarżeniem komunistycznej Rosji o zarażenie Hiszpanii obłędem i destrukcją i cyniczne dążenie do klęski Republiki, a przez to i wyzwaniem pod adresem pisarzy, którzy tę wojnę domową ukazywali nieściśle, ogłupieni bez reszty lewicowymi mrzonkami. Trzymałem się wersji Orwella, autora z wielu względów szczególnie mi bliskiego, a w kwestii wojny hiszpańskiej – zgoła niezrównanego.
Książka wzbudziła rezonans i – rozwścieczyła władzę. Na łamach partyjnych gazet pastwiono się nade mną i mieszano mnie z błotem. Byłem co najmniej „faszystą” i „pogrobowcem Franco”, a jako pisarz – zerem, „żałosnym grafomanem, który szuka poklasku i judaszowych srebrników u najskrajniejszej prawicy”. W ślad za nagonką prasową przyszły dalsze szykany: bezwzględny zakaz druku i odmowa paszportu. A jeszcze później – represje: stała inwigilacja, rewizje, zatrzymania. Krąg zaczął się zacieśniać.
Było to dla mnie jasne: ruszyłem temat tabu. Dotknąłem samego nerwu trędowatego molocha – nacisnąłem, gdzie boli; sięgnąłem do korzeni. Takich rzeczy „centrala” nie zwykła puszczać płazem.
„Hiszpania” jak Trójkąt Bermudzki wsysała mnie w swoją otchłań. Naprzód zginął w niej człowiek, który był prototypem mojego bohatera. Następnie jego żona. Potem przez wiele lat mściło się to na córce. Wreszcie – w ile lat później! – zagarnęło i mnie, już tylko z tego powodu, iż dotknąłem tematu. Rację miał stary Konstanty, gdy przestrzegał mnie przed tym i kazał mi przysięgać, że będę siedział cicho…
W noc trzynastego grudnia byłem poza Warszawą i to mnie uratowało przed falą internowania. Zacząłem się ukrywać. Mieszkałem po znajomych. Wreszcie, na Nowy Rok, korzystając z chwilowej nieuwagi milicji, wymknąłem się do Gdańska, a tam niezawodny Jarek wynalazł mi stałe lokum – wygodne i bezpieczne. Pokoik na mansardzie w starym, niemieckim domu z tak zwaną „wnęką kuchenną” i – z widokiem na morze.
To właśnie tam, w tej „dziupli”, zacząłem to wszystko pisać. Musiałem się czymś zająć, wypełnić nadmiar czasu. A poza tym pragnąłem zanurzyć się w czymś czystym, a w każdym razie dalekim od zewnętrznego świata. Z początku więc zajęcie traktowałem „leczniczo” – by się wewnętrznie odkazić, by znaleźć równowagę. Z czasem jednak, gdy praca zaczęła nabierać rozpędu, gdy chwyciłem wiatr w żagle i zaczęło mnie nieść, zmieniłem podejście do rzeczy: przestałem pisać ot tak, przestałem się tym leczyć; zacząłem z rozmysłem tworzyć – komponować, formować, wedle prawideł sztuki: siedem rozdziałów „dużych” – jak siedem dni stworzenia; i trzydzieści pięć „małych. – tyle, ile miał lat nasz „bohaterski wiek”, gdy przyszła na świat Madame, i ile ja dziś kończę (legendarna „połowa drogi ludzkiego życia”).
W pisaniu bardzo mi pomógł mój dziennik z tamtego czasu, który na szczęście ocalał z kataklizmu rewizji, jaką w mym domu rodzinnym przeprowadziła SB. Gdybym go wówczas nie pisał albo później utracił, rzecz nie byłaby teraz tak bogata w szczegóły.
Pisałem, warto dodać, moim „Hommage à Mozart” – w szkolnych zeszytach w kratkę.
Na to, by ta opowieść ukazała się w kraju, nie ma najmniejszych szans. Nie tylko z tego powodu, że jestem na indeksie; również – i przede wszystkim – ze względu na jej treści. Dalej trwa „wojna z narodem” i nic nie zapowiada, by miało się wkrótce coś zmienić. Uzurpatorska władza pod wodzą tego służalca zapatrzonego na Wschód – chorego na przerost ambicji i żądnego splendoru – trzyma na wszystkim rękę i łamie wszelki opór.
Rzecz – w formie maszynopisu – zostanie przekazana zaufanej osobie i w teczce dyplomatycznej powędruje na Zachód. Powinna się ukazać najdalej za pół roku.
Co do mnie, nie wiem, co dalej. Z mojego otoczenia prawie nikogo już nie ma. Stary Konstanty nie żyje. Jerzyk wyemigrował. Większość kolegów ze studiów przebywa za granicą. Rożek od paru lat jest profesorem w Princeton.
Czuję, że dalsze trwanie na tym tonącym okręcie grozi – nawet nie śmiercią, ale wyjałowieniem; uwikłaniem się w coś, co pustoszy wewnętrznie. Coraz wyraźniej i częściej słyszę znajomy głos, krzyczący we mnie słowami z legendarnego cytatu: „Skacz, George! No, dalej! Skacz!”
Czy byłby to skok „w studnię – w wieczny, głęboki dół”? Czy jednak w coś, co w przyszłości wywiodłoby mnie na szczyt, skąd znowu bym zobaczył „Słońce i inne gwiazdy”?
Nie wiem. Lecz coś mi mówi, że powinienem to zrobić. Trzeba wyruszyć w drogę.
Nie mogę jednak powtórzyć za smutnym Hipolitem: „Postanowione, jadę, drogi Teramenie”, nie jestem bowiem w pełni panem swojego losu.
Ecce opus finitum. Voici l’oeuvre finie. [196]
Rzucam je w świat jak list w zakorkowanej butelce w odmęty oceanu. Może je gdzieś odnajdziesz, może ją gdzieś wyłowisz i dasz mi jakiś znak, moja Gwiazdo Północy, Wodniku, Victoire!
Warszawa, 10 września 1983.
[1]Zabieraj się, Jack i nic wracaj już…
[2]„Mów po francusku!”
[3]„Ależ nie!” (…) „jeśli chcesz nam opowiedzieć coś interesującego, musisz to zrobić po francusku”.
[4]ale nic miała wakacji w tym roku
[5]Co do mnie, nie mam jeszcze żadnych zmarłych w rodzinie
[6]To bardzo chwalebne…
[7]W samej rzeczy
[8]Groby porośnięte bluszczem bywają malownicze.
[9]Nic, nic nie przychodzi mi do głowy.
[10]Wszyscy pani profesorowie jeszcze żyją?!
Читать дальше