Nie mów: Jak to jest, że dni dawne
były lepsze niż te co są teraz?
Bo nie z mądrości zapytujesz o to.
Eklezjasta, 7, 10
Romansopisarz powinien dążyć nie do tego, by opisywać wielkie wydarzenia,
lecz by małe czynić interesującymi.
Arthur Schopenhauer
1. Dawniej to były czasy!
Przez wiele lat nie opuszczało mnie wrażenie, że urodziłem się za późno. Ciekawe czasy, niezwykłe wydarzenia, fenomenalne jednostki – wszystko to, w moim odczuciu, należało do przeszłości i raz na zawsze się skończyło.
W okresie mojego najwcześniejszego dzieciństwa, w latach pięćdziesiątych, „wielkimi epokami” były dla mnie, przede wszystkim, czasy niedawnej wojny, a także – poprzedzające je lata trzydzieste. Te pierwsze jawiły mi się jako wiek heroicznych, wręcz tytanicznych zmagań, w których ważyły się losy świata, drugie zaś jako złoty wiek wolności i beztroski, gdy świat, jakby opromieniony łagodnym światłem zachodzącego słońca, pławił się w rozkoszach i niewinnych szaleństwach.
Później, gdzieś z początkiem lat sześćdziesiątych, kolejną „wielką epoką” stał się dla mnie, niespodzianie, dopiero co miniony okres stalinowski, w którym żyłem już wprawdzie, lecz byłem zbyt mały, by świadomie doświadczyć jego złowrogiej potęgi. Oczywiście, doskonale zdawałem sobie sprawę, że – podobnie jak wojna – był to okres koszmarny, czas jakiegoś zbiorowego obłędu, upadku i zbrodni, niemniej, właśnie przez tę skrajność, kazał się on widzieć jako czas wyjątkowy, zgoła niesamowity. I było mi osobliwie żal, że ledwo się o niego otarłem, że nie zdążyłem się weń zagłębić, skazany na perspektywę dziecinnego wózka, pokoju czy ogródka na peryferiach miasta. Z najdzikszych orgii i rzezi, uprawianych i dokonywanych przez ówczesną władzę, z szaleńczych i opętańczych transów, w które popadało tysiące ludzi, z całego tego gigantycznego zgiełku, wrzawy i majaczenia na jawie dochodziły mnie zaledwie niewyraźne echa, których sensu najzupełniej nie pojmowałem.
Moje poczucie spóźnienia dawało o sobie znać w najprzeróżniejszych kontekstach i wymiarach. Nie ograniczało się tylko do sfery dziejowej, pojawiało się również przy innych okazjach, w skalach o wiele mniejszych, wręcz miniaturowych.
Oto rozpoczynam naukę gry na fortepianie. Moją nauczycielką jest starsza, dystyngowana pani z ziemiańskiej rodziny, po studiach pianistycznych w Paryżu, Londynie i Wiedniu jeszcze w latach dwudziestych. I już od pierwszej lekcji zaczynam wysłuchiwać, jak to kiedyś było wspaniale, a teraz jest beznadziejnie – jakie były talenty i jacy mistrzowie, jak szybko się uczono i rozkoszowano muzyką.
– Bach, Beethoven, Schubert, a nade wszystko Mozart, ten istny cud natury, wcielona doskonałość, zapewne postać Boga! Dzień, w którym przyszedł na świat, winien być czczony na równi z narodzinami Chrystusa! Zapamiętaj to sobie: dwudziesty siódmy stycznia tysiąc siedemset pięćdziesiątego szóstego. Teraz nie ma już takich geniuszy. W ogóle teraz muzyka… Ech, co tu wiele mówić! Nicość, pustynia, ugór!
Albo inny przykład. Interesują mnie szachy. Po kilku latach samodzielnych praktyk w domu zapisuję się do klubu, żeby rozwinąć swoje umiejętności. Instruktor, zdegradowany przedwojenny inteligent, nie stroniący obecnie od kieliszka, ćwiczy z nami – kilkuosobową grupką młodocianych adeptów – rozmaite debiuty i końcówki, i pokazuje, „jak się gra” taką to a taką partię. Wtem, po wykonaniu jakiegoś posunięcia, przerywa pokaz – a zdarza się to dość często – i zadaje pytanie:
– Wiecie, kto wymyślił ten ruch? Kto pierwszy raz zagrał w ten sposób? Naturalnie nikt nie wie, a naszemu instruktorowi o nic innego nie
chodzi. Przystępuje więc do tak zwanej ogólnokształcącej dygresji:
– Capablanca. W 1925 roku, na turnieju w Londynie. Mam nadzieję, że wiecie, kto to był Capablanca…
– No… mistrz – bąka ktoś z nas.
– Mistrz! -wyśmiewa tę mizerną odpowiedź nasz instruktor-mistrzem to i ja jestem. To był ARCY-mistrz! Geniusz! Jeden z największych szachistów, jakich nosiła ta ziemia. Wirtuoz gry pozycyjnej! Teraz nie ma już takich szachistów. Nie ma takich turniejów. W ogóle szachy zeszły na psy.
– No a Botwinnik, Petrosjan, Tal? – próbuje ktoś oponować, wymieniając aktualne w owym czasie sławy sowieckie.
Na twarzy naszego instruktora pojawia się grymas niewymownej dezaprobaty, po czym popada on w posępną zadumę.
– Nie, nie – mówi wreszcie krzywiąc się z niesmakiem, który graniczy ze wstrętem – to nie to! To nie ma nic wspólnego z tym, jak kiedyś grywano w szachy i kim kiedyś byli szachiści. Lasker, Alechin, Reti, o, to byli giganci, tytani, obdarzeni prawdziwą iskrą bożą. Kapryśni, spontaniczni, pełni polotu, dowcipu. Renesansowe typy! I szachy rzeczywiście były królewską grą! A teraz… Ech, szkoda gadać! Zawody nakręconych robotów.
I jeszcze inna dziedzina: góry, wycieczki górskie. Mam może trzynaście lat i pewien przyjaciel rodziców, alpinista starej daty, zabiera mnie ze sobą w Tatry, na prawdziwą górską wyprawę. Bywałem już wcześniej w Zakopanem, lecz moje turystyczne doświadczenie ogranicza się ledwie do mieszkania w wygodnych letniskowych pensjonatach i spacerowania ścieżkami dla „ceprów” po dolinach i halach. Tym razem mam mieszkać w prawdziwym schronisku i iść w prawdziwe góry. Istotnie, lądujemy z moim wytrawnym przewodnikiem w samym sercu Tatr, w jednym ze znanych, a nawet legendarnych ośrodków PTTK. Śpimy nieźle: w zarezerwowanej przezornie – z odpowiednim wyprzedzeniem – „dwójce”. Znacznie gorzej jest już jednak z jedzeniem: czekamy na posiłki w tasiemcowych kolejkach. To samo powtarza się przy korzystaniu z urządzeń sanitarnych. Wreszcie, pokonawszy te wszystkie przeszkody i niedogodności, wyruszamy na upragniony szlak – na spotkanie z mityczną przestrzenią i majestatem milczących masywów. Lecz oto upragnioną ciszę i pustkę coraz to zakłóca jakaś rozkrzyczana i rozbrykana wycieczka szkolna, a kontemplację otchłani, otwierającej się na szczytach i turniach, udaremniają śpiewy i harce zorganizowanych grup turystycznych z rajdu „szlakiem Lenina”. I mój wytrawny przewodnik – w starym, ciemnozielonym skafandrze, w brązowych spodniach z grubego sztruksu o nogawkach sięgających nieco poniżej kolan i tam ściągniętych specjalnymi paskami, w wełnianych skarpetach w kratę ściśle opasujących łydki i w schodzonych, lecz dobrze zachowanych, francuskich wibramach, przysiadłszy z fasonem na skale, zaczyna z goryczą w te słowa:
– Nie ma już gór! Nie ma już taternictwa! Nawet i to wykończyli! Nie można zrobić kroku, by się nie natknąć na tę cholerną stonkę. Masowa turystyka! Kto to widział! Przecież to nie ma żadnego sensu. Gdy j a chodziłem w góry, przed wojną, ma się rozumieć, inaczej to wyglądało. Przyjeżdżałeś; ze stacji szedłeś naprzód na zakupy: kasza, makaron, boczek, herbata, cukier, cebula. Nie było to wybredne, lecz za to tanie i pewne. Następnie: do Roztoki lub do Morskiego Oka. Pieszo lub autobusem, ale nie pekaesem, lecz takim małym, prywatnym, odkrytym samochodem, co jeździł, kiedy chciał, gdy zebrali się chętni. W schronisku „na Roztoce” rodzinna atmosfera. A przede wszystkim pusto. Najwyżej piętnaście osób. Z tej bazy wypadowej robiło się wycieczki, nawet i kilkudniowe. Sypiało się po szałasach, a wyżej, w kolebach skalnych… Bo o co w tym wszystkim chodzi? O samotność i ciszę. O „sam na sam” z żywiołem i z własnymi myślami. Idziesz i jesteś sam, jak pierwszy człowiek na świecie. Na styku ziemi i nieba. Z głową w błękicie… kosmosie. Ponad cywilizacją. Spróbuj teraz to zrobić, przynajmniej tu i teraz, w tym tłumie gonionych „ceprów”, wycieczek i „przewodników”. To jest parodia, jarmark, że się niedobrze robi…
Читать дальше