Witaj, wielki mistrzu!
Witaj, czcigodny panie! Jestem gotów
Do wszelkich usług: czy mi każesz fruwać,
Pływać, nurkować w ogień czy ujeżdżać
Stada kudłatych chmur – każde zadanie
Wypełni Ariel z kohortą swych duchów.
Spojrzał na mnie bystro i z upodobaniem, po czym, przybrawszy w mgnieniu oka surową i wyniosłą minę swojego wspaniałego Prospéra, podjął dialog z miejsca, do którego doszedłem:
Czy rozegrałeś burzę, jak kazałem?
– Tak, co do joty- rzekłem, jakbym grał z nim na scenie. I dalej, Szekspirowską frazą:
Na królewski statek
Spadłem i siałem płomienistą grozę…
Postąpił krok w moją stronę i objął mnie ramieniem:
Brawo, mój druhu!
Czy był ktoś mężny, kto w owym zamęcie
Nie stracił głowy?
Odpowiedziałem z rozpędu kwestią z Szekspira:
Nie było takiego…
lecz wypowiedziawszy te słowa, zrobiłem krótką pauzę, jakbym się zawahał, po czym, patrząc mojemu niezwykłemu partnerowi prosto w oczy, niespodziewanie dla samego siebie, pociągnąłem dalej w rytmie heroicznego jedenastozgłoskowca:
Choć był właściwie… A był to, niestety,
Ten, który oto tu stoi przed tobą.
Wiedziony żądzą nieśmiertelnej sławy,
Przyszedłem zgłosić swój udział w turnieju,
W którym ty, mistrzu, masz być sędzią głównym;
Lecz tu Sykoraks -
zrobiłem dyskretny gest w stronę sekretarki
– ta wiedźma przebrzydła,
Malując sobie pazury, powiada,
Że termin zgłoszeń minął dziś w południe -
spojrzałem na zegarek:
A więc zaledwie trzy godziny temu.
Właśnie ta strzała zawistnego losu
Sięgając celu sprawiła, żem stracił
Głowę i nie wiem, co mam począć dalej.
Teraz nadzieja tylko w tobie, panie! Podasz mi rękę -
wstawiając się za mną?
ES patrzył na mnie z narastającym osłupieniem na twarzy, lecz gdy wybrzmiała ostatnia linijka mej zaimprowizowanej tyrady, odzyskał sparaliżowany na chwilę refleks i podjął rzucone mu wyzwanie:
Sykoraks, mówisz, nie chce cię dopuścić?
Dobrze, spróbuję użyć moich czarów,
By złamać opór tej złośliwej jędzy.
Przywdział na twarz błazeńsko srogą minę, postąpił krok w stronę sekretarki i wyciągnął ku niej ramiona w hipnotyzującym geście:
Masz mnie usłuchać, okrutna królowo!
Ten śmiały młodzian ma być dopuszczony!
Na te słowa sekretarka po prostu rozpłynęła się w przypochlebnym zachwycie i rzekła, wpadając mimowolnie w rytm szekspirowskiego wiersza:
Ma się rozumieć, panie profesorze!
Na to z kolei rozkrochmalił się ES. Rozłożył ręce w geście oczarowania i, rozanielony na twarzy, zakwilił jedną ze swoich słynnych intonacji (karykaturalnie, groteskowo słodką):
– Jak ślicznie!… – Po czym przytulił sekretarkę po ojcowsku i zaczął ją gładzić po głowie, a ona dostała wypieków na twarzy i szczerzyła zęby w nerwowym, szerokim uśmiechu, pełnym słodyczy i zawstydzenia.
Do domu wracałem jak na skrzydłach. Bądź co bądź, w ciągu niespełna piętnastu minut spadła na mnie lawina przeżyć, z których każde można by trawić co najmniej parę dni. – Poznałem osobiście ES-a!… Bawiłem się z nim, jakbym grał z nim na scenie!… Oczarowałem jak sztukmistrz!… No, ale przede wszystkim zostaliśmy zakwalifikowani do konkursu, i to w jak efektownym stylu! – Rozpierała mnie radość i mocne poczucie, że oto moja godzina nareszcie wybiła. Po tak niezwykłym początku, po tak radykalnym odwróceniu się losu nie mogło nastąpić nic innego jak tylko dalszy wzlot.
Spotkałem się niezwłocznie z kolegami z zespołu i, nie szczędząc w słowach środków dopingujących, opowiedziałem im, co zaszło i co to dla nas znaczy.
– Mam przeczucie, że wygramy ten konkurs – kończyłem namiętnie swoją mowę zagrzewającą do walki. – Wyobraźcie sobie tylko minę Soli-tera, jak się o tym dowie. Będziecie chodzić w glorii!
Po raz pierwszy robili wrażenie naprawdę przekonanych. Nasz spektakl jako zgłoszony „w ostatniej chwili” wyznaczony został na koniec Przeglądu. Mieliśmy więc możność poznania całej konkurencji, nim przyszła kolej na nas. Uznałem to jednak za niepożądane. Jeśli występy innych okazałyby się dobre, a zwłaszcza bardzo dobre, mogłyby zasiać w nas zwątpienie we własne siły i podciąć nam skrzydła; jeśliby zaś okazały się słabe, a zwłaszcza beznadziejne, obniżyłyby wartość i smak zasłużonego zwycięstwa. Rozumowałem jak strateg kierujący rozstrzygającą bitwą.
Wreszcie nasza godzina wybiła.
W teatrze, w którym odbywał się Przegląd, zjawiliśmy się na krótko przed wejściem na scenę. Trwała akurat przerwa i na korytarzu od razu natknęliśmy się na ES-a otoczonego wianuszkiem wpatrzonych w niego nabożnie młodocianych wielbicieli – zapewne uczestników konkursu. ES jakby tylko czekał na nasze przybycie, a ściśle rzecz biorąc – na moje. Wzniósł ręce do góry w powitalnym geście i wypowiedział kwestię, którą najwyraźniej sobie przygotował:
Jest i nasz Ariel! Jak się miewasz, duchu?
Jaką dziś sztuczką pragniesz nas zadziwić?
Poczułem, że oblewa mnie fala gorąca, a serce zaczyna bić w przyspieszonym tempie. Było dla mnie jasne, że od tego, co – a raczej, jak – na to odpowiem, bardzo wiele zależy. Niebaczny więc na straszliwe niebezpieczeństwo wyłożenia się przed nieznanym mi audytorium, wypaliłem bez namysłu, dbając jedynie o zachowanie właściwego rytmu:
Niech ci wystarczy, mistrzu, jeśli powiem,
Że ujrzysz zaraz cały świat na scenie!
I żeby uniknąć dalszych komplikacji, pokazałem wymownie na zegarek i ruszyłem energicznie w stronę garderoby, pociągając za sobą rozradowanych i dumnych ze mnie partnerów z zespołu. W ostatniej chwili przed zamknięciem drzwi zdążyłem jeszcze usłyszeć rozanielony głos ES-a, dalej czarującego gromadkę słuchaczy:
– Ja zawsze z nim tak rozmawiam…
Występ, jak przeczuwałem, poszedł nam bardzo dobrze. O tym, by się ktoś potknął, czy choćby zająknął, nie było nawet mowy. Graliśmy jak w natchnieniu, bawiąc się kwestiami. Przed oczami widzów przetaczały się, jedna po drugiej, majestatyczne sceny z arcydzieł światowego dramatu, wieńczone za każdym razem jakimś monologiem, który miał pełnić rolę antycznego chóru. Lecz to, co decydowało o sile ich wyrazu, nie wynikało z techniki – z opanowania tekstów czy swobody bycia na scenie. Wynikało to głównie z tego, że nasycone było prawdą – prawdą naszych przeżyć i uczuć – że mówiąc te wszystkie teksty, mówiliśmy jakby o sobie. Tak jak tamten tłum uczniów po Festiwalu Chórów podchwycił owo „no more” i nadał mu własny sens, tak samo teraz my – posiłkując się słowami klasyków – śpiewaliśmy własną pieśń.
Była to pieśń gniewu i buntu, goryczy i żalu. Nie taka powinna być młodość, nie taka szkoła i świat! Prometeusz przykuty do skały to był ubóstwiany przez nas młody nauczyciel, którego wyrzucono właśnie z pracy za zbyt tolerancyjne metody wychowawcze. Nieprzejednany, dogmatyczny Kreon uosabiał ograniczonego Solitera. Wszelkie głupkowate kreatury szekspirowskie wyobrażały Eunucha lub jemu podobne typy. Mizantropa zaś przeznaczyłem dla siebie: Alcestem byłem ja. Ze szczególnym upodobaniem celebrowałem jego końcowy monolog:
Ja, z wszystkich stron zdradzony, zdeptany niegodnie,
Uciekam z tej otchłani, gdzie panują zbrodnie;
Będę szukał odległej na świecie ustroni,
Gdzie uczciwym człowiekiem być nikt mi me wzbroni.
Читать дальше