Tego rodzaju wybrzydzanie na marną teraźniejszość i nostalgiczne wzdychanie do świetlanej przeszłości było dla moich uszu – przez lata – chlebem powszednim. Dlatego też nie zdziwiłem się, gdy w wieku lat czternastu, zasiadłszy w ławce gimnazjum, znowu zacząłem słyszeć wariacje na ten sam temat. Tym razem były to hymny na cześć minionych roczników.
Nauczyciele, prowadząc zajęcia, odchodzili nieraz od tematu lekcji i opowiadali o niektórych swoich dawnych uczniach i związanych z nimi wydarzeniach. Były to zawsze osoby niezwykle barwne, a sytuacje – wprost fantastyczne. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że miały one charakter budujących bajeczek ku nauce i przestrodze o prymusach bez skazy czy odmienionych cudownie nicponiach. Nic podobnego. Bohaterami gawęd, owszem, były osobowości niezwykłe, bynajmniej jednak nie na sposób słodki, anielski. Ich wyjątkowość wyznaczały cechy raczej nie notowane wysoko w katalogu cnót ucznia. Promieniowali śmiałością i niezależnością, z reguły byli niepokorni, a nawet krnąbrni, miewali wygórowane poczucie własnej wartości i posuwali się nieraz do gestów wyzywających. Nieokiełznani, chodzący swoimi drogami, dumni. A jednocześnie – olśniewający taką czy inną zdolnością. Niebywałą pamięcią, pięknym głosem, błyskotliwą inteligencją. Gdy słuchało się tych historii, aż nie chciało się wierzyć, iż wydarzyły się naprawdę. Tym bardziej, że nauczyciel, przywołując na ogół jakieś niesłychane wybryki swoich podopiecznych, zdarzenia o skandalicznym posmaku, nie tylko ich nie piętnował, lecz relacjonował je ze swoistym sentymentem, a nawet ze szczyptą dumy, że to właśnie jemu przytrafiło się coś tak niecodziennego.
Oczywiście, wszystkie te obrazoburcze na pierwszy rzut oka, a niekiedy nawet gorszące opowieści zawierały w sobie pewien morał czy przesłanie, które nie było już tak atrakcyjne. Otóż ukryta wymowa owych wspomnień pełnych dezynwoltury i pikantnych smaczków sprowadzała się do następującej przestrogi: „To, że tak bywało, bynajmniej nie oznacza, że tak bywa dalej, a zwłaszcza że coś podobnego może się zdarzyć w tej klasie. Tamte roczniki i tamte jednostki były wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju. Teraz nie ma już takich. Was to nie dotyczy. Dlatego pamiętajcie, nie próbujcie ich naśladować! W waszym wypadku skończy się to tylko żałośnie!”
Choć znałem ten sposób myślenia i byłem z nim oswojony, w tym wypadku nie mogłem się jednak z nim pogodzić. Że świat był dawniej ciekawszy, gwałtowniejszy, bujniejszy – to nie ulegało dla mnie wątpliwości. Że więksi byli muzycy, czy w ogóle ludzie sztuki – w to również chętnie wierzyłem. Przystawałem i na to, choć już nie bez oporów, że chodzenie po górach było czymś szlachetniejszym i że królewska gra w szachy miała godniejszych mistrzów. Ale żeby szkoła? Żeby po prostu uczniowie byli w przeszłości lepsi – nie, z tym się pogodzić nie mogłem.
To niemożliwe, myślałem, by szarość i przeciętność, które mnie otaczają, były nieodwołalne – by w żaden sposób nie dało się tego odmienić. Ostatecznie, tym razem to i ode mnie zależy, co się tu będzie działo. Mam wpływ na rzeczywistość. Mogę ją przecież współtworzyć. A zatem – trzeba działać, należy coś przedsięwziąć. Niech znów się zacznie coś dziać, niech wrócą dawne czasy i sławni bohaterowie, wcieleni w nowe postaci!
Jedną z legend, którymi wówczas żyłem, była legenda jazzu, zwłaszcza w polskim wydaniu. Bikiniarze stawiający heroicznie czoło stalinowskiej obyczajowości; Leopold Tyrmand, „renegat” i libertyn, fascynujący pisarz, nieugięty krzewiciel jazzu jako muzyki, w której spełnia się wolność i niezależność; i liczne barwne historie z życia pierwszych zespołów, a zwłaszcza ich liderów, którzy zrobili nierzadko błyskotliwe kariery, bywali na Zachodzie, a nawet się otarli o „mekkę”: USA – oto świat tej legendy. W głowie roiło mi się od obrazów zadymionych studenckich klubów i piwnic, całonocnych, narkotycznych jam sessions i opustoszałych ulic wciąż jeszcze nie odbudowanej, zrujnowanej Warszawy, na które o wczesnym świcie wynurzali się z owych „podziemnych schronów” śmiertelnie znużeni i osobliwie smutni jazzmani. Cała ta fantasmagoria zniewalała jakimś trudnym do określenia czarem i wzbudzała pragnienie, by przeżyć coś podobnego.
Nie zastanawiając się długo, postanowiłem założyć zespół. Skrzyknąłem kolegów, którzy, podobnie jak ja, brali lekcje muzyki i umieli grać na jakimś instrumencie, i namówiłem ich, żeby wspólnie grać jazz. Sformowaliśmy kwartet: fortepian, trąbka, perkusja, kontrabas – i zaczęliśmy próby. Odbywały się one po lekcjach w opustoszałej sali gimnastycznej. Niestety, niewiele miały wspólnego z tym, co mi się marzyło. Zamiast odurzających kłębów tytoniowego dymu, oparów alkoholu i francuskich perfum unosił się mdlący zaduch młodzieńczego potu po ostatnim wu-efie; zamiast klimatu piwnicy, gdzie się spotyka bohema, klimatu tworzonego przez półmrok, ciasnotę i dekadenckie sprzęty, panował nastrój obskurnej sali sportowej w jaskrawym świetle wczesnego popołudnia lub trupim – jarzeniówek, scenerii, której nadawały charakter rzędy drabinek na ścianach, okratowane okna, naga, bezkresna podłoga z chwiejącymi się tu i ówdzie klepkami i pasący się na niej samotnie skórzany koń do skoków lub ewolucji; i wreszcie samo granie, któreśmy uprawiali, daleko odbiegało od kunsztu słynnych zespołów: nie popadaliśmy w legendarne transy i dionizyjskie szały, nie improwizowaliśmy z boską biegłością i w ślepym uniesieniu; w najlepszym razie było to jako tako opanowane rzemiosło.
Starałem się tym nie przejmować. Pocieszałem się mówiąc sobie, że początki zawsze są takie, a nasza godzina na pewno jeszcze wybije. I -aby dodać sobie zapału – wyobrażałem sobie, jak to na koncercie, do którego w przyszłości dojdzie, albo na zabawie szkolnej, oszałamiamy słuchaczy, rzucamy ich na kolana, a zwłaszcza, jak po mojej brawurowej solówce wybucha burza oklasków z krzykami entuzjazmu, a ja, nie przerywając gry, odwracam się w stronę widowni, kiwam głową w uspokajającym geście podziękowania i widzę w tym ułamku sekundy, jak pochłaniają mnie wzrokiem pełnym uwielbienia pierwsze piękności szkoły.
Po kilku miesiącach ćwiczeń mieliśmy repertuar na ponad dwie godziny i uznaliśmy, że nie można już dłużej zwlekać z występem. Lecz tu wyrosła przed nami niespodziewana przeszkoda. O tym, by powstał w szkole uczniowski klub jazzowy, działający, powiedzmy, w soboty lub niedziele, nie chciano nawet słyszeć. W przekonaniu dyrekcji i rady pedagogicznej oznaczałoby to skandaliczną przemianę instytucji oświatowo-wychowawczej w lokal rozrywkowy, a dalej – niechybnie – w dom rozpusty. O tym zaś, by nasz „Modern Jazz Quartet”, jakeśmy się nazwali, przygrywał na szkolnych zabawach tanecznych, urządzanych zresztą niezwykle rzadko, zaledwie trzy razy w roku (karnawał, studniówka i bal maturalny) – o tym z kolei nie chciała słyszeć młodzież. Były to bowiem już lata wschodzącej gwiazdy big-beatu, pierwszych tryumfów Beatlesów i im podobnych zespołów, i ludzie, którzy mieli po kilkanaście lat, słuchali głównie tego i tylko w rytm takiej muzyki pragnęli się bawić i tańczyć.
W tym stanie rzeczy, jedyną szansą występu, jaka została nam dana, i to też raczej z łaski, było produkowanie się podczas uroczystości szkolnych – sztywnych, bezdusznych, nudnych – pełnych grandilokwencji i dętej deklamacji. Przyjęcie tych warunków było kompromisem graniczącym ze zdradą ambicji i nadziei, które nam przyświecały, tym bardziej że zaznaczono jeszcze, iż jeśli zamierzamy skorzystać z oferty, to wolno nam grać tylko „spokojnie i kulturalnie”, a nie „jakieś tam dzikie rytmy czy inną kocią muzykę”. Zostaliśmy więc sprowadzeni do roli dostarczyciela „przerywników muzycznych” na szkolnych akademiach, cieszących się wśród uczniów – włącznie z nami, rzecz jasna – fatalną reputacją.
Читать дальше