A kreacja ta niosła następujące przesłanie:
„Widzicie? Można i tak – prowadzić lekcję, uczyć. Co tam – uczyć! Szybować. Można w ten sposób żyć! Można być takim człowiekiem! – Oczywiście, nie wszystkim dana jest taka szansa. Niemniej, trzeba próbować. Trzeba próbować szczęścia. Jak? Wskazanie jest proste: uczyć się obcych języków, w ogóle – sztuki słowa! Jeśli będziecie mówić – płynnie, inteligentnie – wasz szary, ubogi świat stanie się barwny… barwniejszy. Bo wszystko pochodzi z języka. Bo wszystko od niego zależy. Bo, jak powiada Pismo, na początku jest Słowo”.
Trzydzieści kilka par oczu wpatrywało się we mnie jak w natchnionego proroka. Z podziwem i miłością. A tu i ówdzie – z tęsknotą, rozkosznie bolesną tęsknotą – za nie wiadomo czym; i z żalem, że już odchodzę, że oto już koniec święta, że jak rzadka kometa oddalam się w otchłań kosmosu i nie wiadomo kiedy, jeżeli w ogóle, powrócę w pobliże Ziemi.
Tak, byłem Madame. Czułem ją wreszcie – sobą. Rozumiałem, kim była i jak mnie mogła postrzegać.
Lektorki francuskiego, w pokoju nauczycielskim, w obecności mych dawnych, zgorzkniałych wychowawców (w tym Solitera i Żmii), prawiły mi komplementy:
– Ależ panie kolego, ma pan wrodzony talent! Talent pedagogiczny! Powinien pan uczyć w szkole! Niech pan do nas dołączy!
Uśmiechałem się smutno, jakbym mówił w ten sposób: „Chciałbym, ale nie mogę. Wzywają mnie, niestety, inne cele i plany. Gdzie indziej jest moje miejsce”.
A na to one wtedy:
– Szkoda. Naprawdę szkoda. Oby się pan nie minął ze swoim powołaniem.
Lecz rzecz prawdziwie komiczna i wzruszająca zarazem zdarzyła się dopiero ostatniego dnia praktyk, gdy po ostatniej lekcji, jaką poprowadziłem, w jednej z klas maturalnych, z entuzjastyczną opinią wręczoną mi przez lektorki, opuszczałem gmach szkoły, żegnając się z nią na zawsze.
Przy wyjściu czekał na mnie jeden z moich „słuchaczy” – z najwyższej klasy, tej właśnie, w której przeprowadziłem ostatnią z moich lekcji. Był to chudziutki chłopiec o miłej powierzchowności i ciemnych, smutnych oczach. Zwróciłem na niego uwagę na samym początku praktyk. Wyróżniał się wyglądem i znajomością języka, a poza tym wyraźnie przyglądał mi się z uwagą i łowił moje spojrzenie. Za jego odpowiedzi, a zwłaszcza za technikę czytania tekstu a vista nagrodziłem go piątką – jedynego tym stopniem. Dlatego też, gdym go ujrzał, jak zbliża się w moją stronę, uśmiechnąłem się w duchu, przekonany, że pragnie podziękować mi za to i połasić się trochę, jak czynią to czasem uczniowie.
Było jednak inaczej.
– Pan się nazywa… – zaczął i wyrzekł moje nazwisko z pytajną intonacją. Potwierdziłem, zdziwiony.
– Możemy porozmawiać? – zapytał z poważną miną.
– Proszę – odpowiedziałem, przyjmując pozycję „spocznij..
– Ale nie tutaj w szkole – wykrzywił się ze wstrętem. – Tutaj nie ma warunków.
– A gdzie?… Co proponujesz? – wzruszyłem ramionami.
– Chodźmy się przejść. Do parku.
– Do parku Żeromskiego… – znowu się uśmiechnąłem, tym razem już otwarcie.
– Tam jest spokojnie. Przyjemnie. Można usiąść na ławce.
– To chodźmy – powiedziałem i wyszliśmy z budynku.
– Czytałem – odezwał się w końcu po długiej chwili milczenia. „Aha! Więc o to chodzi!” – pomyślałem z ironią. „Literatura. Poezja. Chce pisać lub już pisze. I żeby mu ocenić…”Ale znów nie trafiłem.
– Czytałem – powtórzył głośniej. – I podobało mi się. Najbardziej te „Dwie sceny z życia Schopenhauera”. Ale nie o to chodzi. Nie o tym chcę z panem mówić – szedł z pochyloną głową.
– A o czym? – coraz bardziej zaczynał mnie intrygować.
– Pan kończył tę szkołę, prawda? – spojrzał na mnie z ukosa.
– Owszem – kiwnąłem głową. – A co, mówiono wam?
Uśmiechnął się zagadkowo.
– „Modern Jazz Quartet”, tak? – zagadka na jego twarzy zmieniła się w rozmarzenie.
– Co „tak”? – zrobiłem minę, że niby nie rozumiem.
– Był taki zespół, prawda?
– Owszem, był… i co z tego?
– Pan grał na fortepianie… i śpiewał… jak Ray Charles…
Nareszcie „byłem w domu”. Niewiarygodne! Legenda! Klasyczny szkolny mit! Byłem herosem mitu!
A chudy, smutny chłopiec ciągnął z gorączką w oczach:
– Mieliście klub jazzowy w warsztacie robót ręcznych… grywaliście wieczorami w oparach papierosów… a parę razy do roku były upojne jam sessions… podobno nawet studenci przychodzili tu do was… Było tak? Niech pan powie!
Patrzyłem na niego z góry, z przyjaznym pobłażaniem.
– Miało być, marzycielu! – powiedziałem z uśmiechem. – Miało, ale nie było. Nie było żadnego klubu ani żadnych jam sessions, a próby się odbywały po lekcjach, w gimnastycznej, w mdlącym zaduchu potu i nie domytych nóg… Opary papierosów!… Owszem, były… w klozecie! A gdyśmy raz zagrali Hit the Road… Raya Charlesa i, rzeczywiście, nam wyszło, to był to łabędzi śpiew: nazajutrz, dyscyplinarnie, rozwiązano nasz zespół, a mnie obniżono, za kpiny, stopień ze sprawowania.
Słuchał tego zachłannie, jakbym mówił, Bóg wie co, a gdy skończyłem, powtórzył, jakby do siebie: „Tak tak…”
Znowu szliśmy w milczeniu.
– A ten Teatr Szekspira? – przerwał je w końcu półgłosem. – Nie powie mi pan chyba, że i tego nie było?
– Teatr Szekspira! – prychnąłem. – Jaki Teatr Szekspira!
– No ten, który pan prowadził – wyjaśnił nie zrażony. – Dostaliście pierwszą nagrodę za Jak wam się podoba, nie powie mi pan, że nie! Wasz dyplom, w ramce, pod szkłem, wisi na ścianie w auli.
– Tam nie jest napisane „za Jak wam się podoba”…
– Ojej, no to inaczej… „za Cały świat to scena”… Teraz już pan się zgadza?… To jest zdanie z tej sztuki.
– To prawda – powiedziałem kładąc akcent na „to”. – Co jednak jeszcze nie znaczy, że graliśmy całą sztukę, a zwłaszcza, że nasze „kółko”, bo tak się to nazywało, było… „Teatrem Szekspira”.
– Podobno znał pan na pamięć dziesiątki monologów… a nawet potrafił pan… improwizować Szekspirem… mówić na każdy temat jedenastozgłoskowcem.
– Nie jest to wielka sztuka – użyłem z nonszalancją repliki Konstantego, jaką skwitował był niegdyś wyraz mego podziwu, iż Claire, matka Madame, czytała swobodnie gotyk.
– Nie sztuka! – zaśmiał się chłopiec. – Niech pan nie kokietuje! Nawet sam – tu wymienił sławne nazwisko ES-a – musiał się dobrze wysilić, by panu dotrzymać kroku.
– Przesada, gruba przesada – kręciłem przecząco głową. – Lecz przede wszystkim trzeba, byś wiedział takie rzeczy: to kółko teatralne, które z największym trudem udało mi się założyć, żyło krótko i marnie. Dało zaledwie jedną, i to skromną premierę, bez dekoracji, kostiumów: właśnie ów Cały świat… I nie był to żaden dramat, tylko tak zwana składanka: kawałki z różnych sztuk… wiązanka recytacji. Co się zaś tyczy nagrody, którąśmy rzeczywiście zdobyli na tym Przeglądzie, to nie życzyłbym ci… podobnego sukcesu.
– Dlaczego?
– Dużo by mówić. Niech ci wystarczy tyle: chciałbyś za… Dzieło Sztuki… dostać zegarek Ruhla? Z rąk wodzireja z Estrady? W Miejskim Domu Kultury? Na oczach krewkich wyrostków przybyłych na potańcówkę? I recytować przed nimi słynny monolog Jakuba o siedmiu scenach żywota?
Читать дальше