– Wolałbym nie.
– No widzisz. A mnie się to zdarzyło.
– Tak tak… – znów mruknął do siebie.
Wkroczyliśmy do parku. Świeciło mocne słońce. Korony drzew i krzewy mieniły się kolorami. W ciepłym, stojącym powietrzu snuły się tu i ówdzie nitki babiego lata.
– Czy mogę panu zadać jeszcze jedno pytanie? – zapytał Smutny Chłopiec.
– Mów, śmiało – rzekłem z uśmiechem.
– A nie obrazi się pan?
– Zależy, do czego zmierzasz.
– Kiedy pan chodził do szkoły… – zaczął niepewnym głosem – to dyrektorką była podobno jakaś Francuzka… czy może pół-Francuzka?… właśnie nie wiem dokładnie…
Zamarłem, chociaż nic jeszcze nie świtało mi w głowie.
– Była Polką – odrzekłem. – Tyle że dwujęzyczną. Mówiła po francusku jak rodowita Francuzka.
– Aha – powiedział cicho. – I co to była za… pani?
– Nie wiem, o co ci chodzi – ciągnąłem go za język. – Co właściwie chcesz wiedzieć?
– No… kim była. I jaka. Jak się zachowywała.
Myślałem gorączkowo, jak na to odpowiedzieć.
– Inaczej niż inni – rzekłem. – Chodziła świetnie ubrana. I była… ciekawą osobą. Bardzo inteligentną.
– I bardzo ładną podobno – spojrzał na mnie z ukosa.
– Owszem, niebrzydką – rzekłem z odcieniem zblazowania.
– No tak – westchnął nerwowo. -A czy jest prawdą, że… – urwał i przełknął ślinę – że pan… – zaczął się jąkać – no… jakby to powiedzieć…
– Najprościej – podpowiedziałem z dobroduszną ironią, a jednocześnie czułem, że serce zaczyna mi bić coraz mocniej i szybciej, bo słyszałem już w myślach drugą część tego zdania: „że pan się w niej strasznie kochał”.
Lecz słowa, jakie padły, znaczyły co innego. Wykrztusił je nareszcie:
– Że miał pan z nią wielki romans.
Oniemiałem z wrażenia i zdjął mnie pusty śmiech, czego jednak zupełnie nie dałem po sobie poznać. Szedłem z kamienną twarzą i pochyloną głową, ze splecionymi rękami założonymi do tyłu, udając głęboką zadumę nad odległą przeszłością. Tymczasem gorączkowo trawiłem ów jej owoc w postaci słodkiej fikcji, który mi został podany przez niewinnego chłopca.
„Jak potężna jest siła… Woli i Wyobraźni”, myślałem rozbawiony, „że rodzi się taki mit i idzie w pokolenia! Wystarczyła ta ręka… ta ‘Fedra’ w gabinecie, widziana przez Mefista i przez Prometeusza, i ten taniec na balu, i to spotkanie pod kioskiem, śledzone z kolei przez Rożka (przez Rożka lub Kuglera?), by powstała ta bajka, silniejsza i znacznie trwalsza od rzeczywistej historii. Więc może i Madame, może i całe j e j życie wcale nie było takie, jak mnie się przedstawiało? Może sam wszystko stworzyłem… z pomocą Konstantego, który kochał się w Claire?”
Lecz cóż właściwie jest prawdą? Rzecz sama w sobie, dla siebie? Czy też: jak nam się jawi, jak ją sobie roimy? A może jedno i drugie? Lecz jeśli tak, to co wybrać? Prawdę niejawną czy jawną, jakkolwiek byłaby względna?
A poza tym… właściwie… czyż nie był to „wielki romans”? Czyż wszystko, co się złożyło na tę banalną historię, nie jest dla niego typowe? – Ciekawość, wola poznania, niejasne pożądanie… List miłosny w postaci – wypracowania o gwiazdach… Trochę niewinnej mistyki… Siedzenie, zazdrość, „golgota” w styczniową noc pod oknem… A potem „zmartwychwstanie”… wielkie wyznanie Fedry… i ręka, „gest zaślubin”… a wreszcie „Noc Walpurgii”… taniec i nocna schadzka… i tajemne zaklęcie… zapowiedź „drugiego przyjścia”… no i ów znak „z zaświatów”…
Dalej szedłem w milczeniu, analizując swe życie. – Czy kiedykolwiek później spotkało mnie coś takiego? – Flirty, miłostki, „afery”, zimne przygody ciała… Nie, to nie było to! To było „ziemskie”, zwykłe. Nie miało tamtej gorączki i nie miało – poezji. Nie miało też wiele wspólnego z tym, co nazywa się szczęściem. „Bo szczęście nie polega… – rację miał Tonio Kroger – „na tym, że jest się kochanym. Jest to zmieszane ze wstrętem zadowolenie próżności. Szczęściem jest kochać i chwytać drobne, zwodnicze zbliżenia – do tego, co się miłuje…”
– Czułem, że tak się stanie – odezwał się wreszcie „mój uczeń”. – Obraził się pan na mnie.
– Nie obraziłem się – odparłem zamyślony. – Zastanawiam się tylko, co powinienem powiedzieć.
– Niech mi pan powie prawdę.
– Ba! Ale cóż jest prawda? – zadałem pytanie Piłata.
– Pan chyba wie najlepiej – popatrzył na mnie smutno.
„Puisque ça se joue comme ça… [195], przypomniał mi się tekst z finału Fin de partie, „grajmy to właśnie tak!” i wtedy podjąłem decyzję.
Zwyczajem Konstantego, zatrzymałem się nagle i mojemu rozmówcy spojrzałem prosto w oczy:
– Dżentelmen, jak dobrze wiesz, nie mówi o takich rzeczach, nawet jeżeli sprawa należy do przeszłości. Odstąpię jednak tym razem od tej świętej zasady, bo budzisz moją sympatię. Musisz mi jednak przyrzec, że nie powtórzysz nikomu…
– Nie powtórzę, na pewno! – przyobiecał skwapliwie.
– Słowo? – podniosłem poprzeczkę, wychodząc z założenia, że im usilniej będę domagać się dyskrecji, tym prędzej wszystko wygada.
– Słowo. Słowo honoru.
– Dobrze. Więc teraz słuchaj… Nie była mi obojętna. Fascynowała mnie. Pisałem pod jej kierunkiem kunsztowne wypracowania. Aż jedno z nich, na temat Michela de Nostre-Dame (o gwiazdach i znakach Zodiaku), zgłoszone przez nią na konkurs Ambasady Francuskiej dla młodzieży szkół średnich uczącej się francuskiego, zyskało wyróżnienie i dało mi prawo udziału w tak zwanej „letniej szkole” w pobliżu Tours nad Loarą. Zasada była taka, że jechało się na nią ze swoim nauczycielem, bo i on miał tam staż, w zakresie metodyki. Pojechaliśmy razem. Uczeń i pani profesor. Na koniec urządzono turniej recytatorski. Zgłosiłem się do niego. Mówiłem fragment Racine’a, monolog Hipolita, i wziąłem pierwszą nagrodę. Była nią podróż w Alpy: wycieczka do Chamonix. Pojechałem tam sam, ale po paru dniach, pamiętam, szóstego sierpnia, przyjechała i ona. Spotkaliśmy się na stacji i poszliśmy w masyw Mont Blanc. Powiedziała mi wtedy, że urodziła się tam… no, nie na samym szczycie, lecz w ogóle w tym rejonie, w pobliżu „dachu Europy”. A kiedyśmy dobrnęli do schroniska Vallota, zaczęła mówić wiersz, który czytała jej matka, zanim ją urodziła i później nad kołyską…
Jeśli gra się to tak…
Uniosłem lekko głowę i zmrużyłem powieki; i niby ją naśladując, wcieliłem się w Konstantego (podaję w tłumaczeniu):
Jest zagadką, co z czystego poczęło się źródła.
Pieśń tylko, i to z trudem, może ją przeniknąć.
Albowiem jakim się rodzisz, takim już pozostajesz;
jakiekolwiek by były
przeszkody i wychowanie,
nic nic ma takiej mocy,
jak same narodziny
i pierwszy promień światła dla nowonarodzonego.
– Zrrrozumiałeś? – spytałem z francuskim „er” Jerzyka. – Czy mam ci przetłumaczyć?
– Zrozumiałem, to proste – odpowiedział jak ja.
– To opowiadam dalej… Wzruszenie spotęgowane rozrzedzonym powietrzem – ciągnąłem jak w natchnieniu – sprawiło, że zasłabła. Starałem się ją ocucić.
„Na co ty sobie pozwalasz?”, powiedziała przekornie, gdy odzyskała przytomność.
„Ośmielam się panią ratować”, odpowiedziałem z uśmiechem.
„No no!”, pogroziła mi palcem. „Chyba nazbyt ofiarnie…”
Na pamiątkę tej całej, osobliwej przygody dostałem od niej pióro. Patrz, oto ono. Mont Blanc – dobyłem z wewnętrznej kieszeni mój mały „Hommage à Mozart” i podałem go chłopcu.
Читать дальше