– Ta UNRRA wie, że u nas dziki zachód i dzikie konie nam przysyła – stwierdził mężczyzna z przylepionym w kąciku ust ogarkiem papierosa. Przy ogrodzeniu „corralu” stał ramię przy ramieniu ciasno zbity tłum gapiów.
– Taki do roboty się nie nagnie – dzielił się swoim doświadczeniem osadnik w rogatywce. Gruby sołtys Fogiel z sumiastymi wąsami miał odmienne zdanie:
– Jak go raz w karku złamiesz, to nim i lód na rzece przeorzesz. Koń z rozwianą grzywą przegalopował wokół areny, płosząc zza stołu komisję. Kargul zdołał się już pozbierać. Przeciął ogierowi drogę i zdołał chwycić oburącz kantar. Koń jednym szarpnięciem poderwał go do góry, zadarł ogon i ruszył z kopyta. Kargul, nie chcąc puścić zdobyczy, wlókł się za nim na kolanach, zostawiając wyryty ślad, jakby po zdeptanej kopytami ziemi ktoś przejechał saniami. Jadźka zakryła oczy rękoma. Wciśnięta w ramię Kokeszki, bała się spojrzeć na arenę. Zobaczyła kątem oka pryskających na boki członków komisji i zaczęła krzyczeć cienkim głosem:
– Tato! Uciekaj, uciekaj! Ogier zatoczył koło i ruszył do nowej szarży. Gnał prosto na stół zarzucony urzędowymi papierami, jak na barykadę wroga. Komisja rozpierzchła się jak stado kur na widok jastrzębia. Przewodniczący zgubił płaszcz, skacząc przez drągi ogrodzenia w ramiona gapiów. Ogier zarył się przed stołem. Uniósł w powietrze kopyta i załomotał nimi po blacie. Było to jak głos werbla. Stół z trzaskiem się przewrócił. Kałamarz wpadł w błoto, papiery pofrunęły w powietrze. Jeden z członków komisji ukląkł i nakrył głowę zadartą marynarką, zdając się na łaskę nieba i dzikiego mustanga. Rozległ się śmiech gapiów, którzy szyderczymi okrzykami zachęcali klęczącego urzędnika, by zmówił na wszelki wypadek modlitwę spadającego z dachu. Ten jednak wolał na kolanach przeczołgać się do ogrodzenia i przeleźć na drugą stronę. Witia z zachwytem patrzył na rozdęte chrapy ogiera, na jego szyję wygiętą niczym lira. Kargul otrzepał się z ziemi. Patrzał spode łba na ten żywy ogień. Kokeszko wychylił się przez ogrodzenie i pomagał Kargulowi strzepnąć ziemię z ramion.
– Na co brać tego dzikiego? – wzrokiem wskazał przywiązanego do koniowiązu wałacha.
– Tamten konik spokojniejszy.
– Lepiej jemu daj radę, jak mnie – Kargul zmierzył pogardliwym spojrzeniem Kokeszkę. Kokeszko poczuł na sobie wzrok Jadźki. Zrozumiał, że jeśli teraz nie podejmie wyzwania, straci szanse na zdobycie jej wzajemności. Dał dziewczynie do potrzymania kapelusz, zrzucił marynarkę i zaczął podwijać rękawy koszuli.
– Oho, szykuje się jak do babskiego łóżka – szydził człowiek z ogarkiem papierosa w kącie ust.
– Młynarz to nie wie nawet, czy do konia podchodzi się od łba, czy od ogona – sołtys Fogiel nie dawał Kokeszce zbyt wielkich szans.
– Dzikiego konia trzeba kowbojskim sposobem wziąć – odciął się Kokeszko, który już ujrzał się w roli Buffalo Billa. Wziął z rąk sołtysa linkę i zaczął ją nawijać między łokciem i przegubem. Przelazł między drągami i kręcąc linką niczym lassem nad głową, usiłował zajść ogiera z boku. Młynarz się zbliżał, a koń stał nieruchomo jak na obrazku. Jeszcze dwa kroki, jeszcze krok. Gapie zastygli w oczekiwaniu. Kiedy świsnął sznur obok głowy konia, ten z dzikim rżeniem zaszarżował na Kokeszkę. Cofając się w popłochu młynarz zawadził o przewrócony stół i rymnął na plecy, machając w powietrzu zadartymi nogami, jakby pedałował na niewidocznym rowerze. Nad jego głową zawisły kopyta ogiera. Kokeszko zasłonił głowę rękoma. Wzniecony przez konia obłok kurzu zasłonił na chwilę wszystko.
– Zastrzelić go – krzyczał młody milicjant, odpinając kaburę pistoletu.
– Może jeszcze żyje – wyrażał nieśmiałą nadzieję wystraszony urzędnik z komisji przydziału, który nie zdążył w podobnej sytuacji zmówić modlitwy spadającego z dachu.
– Ogiera zastrzelić – milicjant wyjaśnił swoje intencje. Wąsaty sołtys w drelichowej kurtce od munduru i czarnych spodniach jak od ślubnego garnituru poparł przedstawiciela władzy:
– Ludzi ta UNRRA zabija, a jeszcze każą za takiego osiemnaście tysięcy bulić. Sponiewierany Kokeszko kulił się na ziemi. Ogier z łomotem kopyt odbywał wokół okólnika triumfalną rundę zwycięzcy.
– Kto takiego dosiądzie, darmo powinien dostać – wyraził swoją opinię jakiś szczerbaty osadnik.
– Ale kto sobie z nim radę da? – mruknął Kargul, gotów już zrezygnować z amerykańskiej pomocy. Witia wcisnął klatkę z kotem w ręce zaskoczonej Jadźki i już był w „corralu”.
– Gdzie leziesz? – krzyknął milicjant, a szczerbaty osadnik zaśmiał się szyderczo: – Myśli, że to to samo co kota dosiąść… Ogier grzebał nogą i parskał w oczekiwaniu na następnego śmiałka. Witia szedł ku niemu spięty jak sprężyna. Każdy jego krok śledziły oczy gapiów. Jadźka przysunęła się bliżej ojca. Nie zwracała uwagi na kulejącego w jej stronę niedoszłego kowboja Kokeszkę. Coraz więcej ludzi kłębiło się przy ogrodzeniu „corralu”. Niektórzy zawierali głośno zakłady: przeżyje ten gówniarz czy go ta UNRRA stratuje? Jadźka przycisnęła do piersi klatkę z kotem. Kiedy ogier ruszył galopem prosto na Pawlaka – krzyknęła ostrzegawczo. Witia w ostatniej chwili wskoczył na kant przewróconego stołu i wybiwszy się w górę, spadł na grzbiet rumaka. Walka, która się teraz zaczęła, zrazu bardziej przypominała taniec: ogier staje na tylne nogi, rzuca łbem, wierzga, bierze rozpęd, by nagle zaryć się przednimi kopytami w piach. Witia podskakuje na jego grzbiecie, zsuwa się to na jeden, to na drugi bok, ale trzymając się grzywy nie daje się zrzucić. Ogier przegalopował z jeźdźcem tak blisko ogrodzenia, że kolano Witii omal nie wytrąciło z rąk Jadźki barokowej klatki, w której szamotał się przerażony kot.
– Jezu! – Jadźka schowała twarz w marynarce Kokeszki, którą wciąż ściskała w ręku.
– On go zabije!
– To będzie płacił – rzucił stanowczo Kargul, przekonany, że córka ma na myśli rumaka, a nie jeźdźca. W tej właśnie chwili Witia, wyrzucony niczym z katapulty, gwałtownym wierzgnięciem, wyleciał w powietrze i zwalił się na piach z głuchym łomotem jak zrzucony z wozu worek kartofli. Wśród widzów rozległ się jęk, jakby to była msza żałobna, a nie koński targ.
– Są gdzieś nosze?! – krzyczał przewodniczący komisji. Witia najpierw ukląkł. Przez chwilę przyglądał się ogierowi, który tak zawzięcie bronił swojej wolności. Koń, podrzucając łbem, przyglądał się z boku temu, który chciał go ujarzmić. Każdy walczył o swoje. Witia zerknął w stronę Jadźki. Złowił jej pełne lęku spojrzenie. Wolałby w nim odczytać podziw. Podjął walkę na nowo: kiedy koń robił rundę przy ogrodzeniu – zrównał się z nim i jak na pokazie woltyżerki jednym susem znalazł się na jego grzbiecie. Rozległy się oklaski, jakby to był cyrk, a Witia rutynowanym pogromcą dzikich zwierząt. Teraz już nie dał się zrzucić: ściągnął lejce krótko, ścisnął kolanami spienione boki konia i choć ten wykonał kilka swoich piruetów – nie zdołał się pozbyć jeźdźca. Powoli się uspokajał, jakby zrozumiał, że w każdej walce musi być w końcu wygrany i przegrany.
– Ot, czort, nie parobek – mruknął z uznaniem Kargul. Nie spuszczał oka z konia i jeźdźca. Teraz wyraźnie było widać, kto jest zwycięzcą tego pojedynku. Choć ogier parskał jeszcze i wyrzucał tylne nogi, zasypując oczy gapiów ziemią, było jasne, że czyni to tylko dlatego, by nie zejść z areny z kornie pochyloną głową. Witia zatrzymał się przy Jadźce: teraz już nie miał żadnej wątpliwości, że dziewczyna patrzy na niego inaczej niż na Kokeszkę. Jadźka wcisnęła klatkę z kotem w ręce młynarza, zsunęła ze swoich ramion chustkę i podała Witii. Ten zrozumiał intencje dziewczyny: odbiera chustkę niczym rycerz pierścień dworskiej damy i zasłania nią oczy ogiera. Koń przestał tańczyć, pozwolił, by Witia wyjechał na nim poza ogrodzenie okólnika. Ludzie się rozstępowali, patrząc z podziwem na młodego jeźdźca. Zapatrzona w chłopca Jadźka nie zauważyła, że kot wysunął się z otwartej klatki i szykuje się do ucieczki. W ostatniej chwili Kokeszko rzucił się i zdołał go uchwycić za wystrzępiony ogon. Ci, którzy śmiali się z jego występu na arenie, bili teraz brawo.
Читать дальше