Andrzej Mularczyk
Nie ma mocnych
Ten dzień w życiu rodziny Pawlaków był ważny z dwóch powodów:
Ania na dobę przed egzaminem na wyższe studia zaczęła właśnie pisać pamiętnik drgnień swego serca i umysłu, a jej dziadek tego samego dnia rano postanowił nieodwołalnie umrzeć. Choć z pozoru te decyzje nie miały żadnego związku, to w istocie obie były manifestacją przekonania, że życiu trzeba wychodzić naprzeciw.
Nawet ze śmiercią pod rękę – jak to było w wypadku Kazimierza Pawlaka.
To zdarzyło się po raz pierwszy. Tego ranka ani skowronek nie poderwał go z pościeli, ani porykiwanie głodnych krów, ani rżenie nienapojonego ogierka. Świat dawał swój wielki koncert poranny, a on, Kaźmierz Pawlak, raptem ogłuchł. Marynia już dawno wygrzebała się z pościeli, krowy wydoiła, mleko przecedziła, a jej mąż leżał pod pierzyną nieruchomo, niczym ścięty pień starej topoli. Jak korę drzewa pokrywa siwy mech, tak jego policzki porastała sztywna, siwa szczecina. Jego oczy, dziwnie załzawione, patrzyły w popstrzone przez muchy lustro komody, w którym odbijał się zawieszony u wezgłowia łoża obraz Świętej Rodziny. Ten sam obraz, przed którym pół wieku temu, jeszcze w Krużewnikach, jego brat Jaśko, przebiwszy kosą płuco Władysława Kargula w obronie Pawlakowej miedzy, przysięgę składał, że choć musi uchodzić przed nieludzką sprawiedliwością prawa, to drogi do domu nie zapomni i wróci na swą ojcowiznę, żeby kości Pawlaków nie szukały się po świecie. Może wpatrzony tak nieruchomym wzrokiem w odbicie świętego obrazu Kaźmierz widział właśnie tamtą scenę przysięgi, złożonej rodzinnej ziemi? A może przypomniał sobie, jak wieźli ten obraz towarowym wagonem wraz z dobytkiem i woreczkiem krużewnickiej ziemi, którą przyszło im potem posypać grób babci Leonii? Ziemia zawsze była czymś, o co się modlono w ich rodzinie, czego broniono nawet kosą. I oto nadeszła chwila, że nie miał już siły bronić tej ziemi, bo też i nie było dla kogo…
Nigdy jeszcze mu się to nie zdarzyło; by nie wstał z pościeli równo z pianiem koguta. Ani razu w życiu nie chorował, a jak ktoś w taki ciepły, lipcowy dzień spoczywa pod pierzyną, to musi być albo koniec świata, albo jego koniec. Tak też sobie pomyślała Marynia, gdy nakarmiwszy świnie zajrzała do sypialni. Kaźmierz leżał sztywno z taką miną, jakby trzymał w ustach żabę i nie mógł się zdecydować, czy ją połknąć, czy wypluć. Na jego rozmiękczonej rozpaczą twarzy co chwila lądowały muchy, uporczywie starając się wejść w głąb dziurek od nosa. Kaźmierz trzymał bezwładne ręce na pierzynie, jakby siły już nie miał odpędzić nawet muchy. Wysunął tylko dolną wargę, jak złowiony karp, kiedy chwyta rozpaczliwie powietrze, i dmuchnął sobie prosto w nos, spędzając rozleniwione słońcem muszyska.
– Awo patrzaj – użalił się śpiesznie nad sobą. – Te gady tak mnie oblazły, jakby ja już truchłem był – zerknął z ukosa na Marynię, jakie też te słowa zrobiły na niej wrażenie i dorzucił z głębokim westchnieniem: – Ot, człowiecze, jak ty do ścierwa upodobnił sia, znaczy że przyszedł na ciebie koniec.
Zabrzmiało to jak wyrok, wydany na siebie samego. Marynia przyjrzała się z troską boleśnie wykrzywionej twarzy męża: mieć kaca chłop nie może, bo nie pił od czasu pierwszej komunii Kargulowej wnuczki. Wczoraj sam furę siana załadował. Może się, nie daj Panie Boże, podźwignął?
– Może arbatki wypije, a? – patrzyła mu czujnie w oczy. Kaźmierz skrzywił się niechętnie, jakby ta propozycja świadczyła o bezmiernej głupocie jego żony: muchy siadają na nim jak na ścierwie, czując, że życie z niego uchodzi, a ona mu „arbatki” proponuje!
– Prędzej ja by witroleju wypił, żeb' dłużej na tym padole niemordować sia…
– Aj, Bożeńciu, zebrało mu się umierać – Marynia patrzyła na boleściwą twarz Kaźmierza z wyraźnym wyrzutem. – A ty pytał mnie, czy ja chętna wdową zostać?
Kaźmierz popatrzył na nią z ukosa z bezmiernym lekceważeniem jak na muchę, co swoim bzyczeniem próbuje zagłuszyć spiżowy dzwon. A jemu właśnie bił taki dzwon.
– Pora na mnie – wyszeptał jak grzesznik, klęczący przy konfesjonale. – Nie ma co po tym świecie jak pokutna dusza szastać sia. Dla chłopa grzech ziemię w jałowiznę wpędzić, a ja tej ziemi przyszłości już zapewnić nie mogę. Jak państwo chce ją przejąć, taż po co mnie żyć?
– Kaźmierz, taż pogrzeb kosztuje – Marynia apelowała tym razem do jego zmysłu gospodarskiego. – A z państwem to mało razy my wygrali? W czterdziestych latach za Mikołajczyka do UB ciebie ciągali, straszyli, że zdrajcę popierasz, w pięćdziesiątych do kołchoza nas chcieli zaciągnąć, ale nie było na nas mocnych! Tak i teraz tyle to państwo tobie narobi, co pies kotu w dziurawej stodole…
Choć Marynia mówiła ze szczerym przekonaniem, Kaźmierz odczuł to najwyraźniej jako przeciwstawienie się jego koncepcji.
– Ot, koczerbicha jedna! – zeźliło go, że Marynia usiłuje zepsuć bezlitosną powagę chwili, potrząsając grzechotką naiwnych argumentów. – Mnie ksiądz potrzebny, a nie twoja agitacja!
– Wezwę lekarza – przerażona Marynia cofała się tyłem ku drzwiom, patrząc teraz na Kaźmierza takim wzrokiem, jakby brała już z niego miarę na trumnę. Zatrzymał ją gestem ledwo uniesionej z pościeli dłoni.
– Aj, Bożeńciu, na cóż te koszta? – zaniepokoił się, wiedziony chłopskim wyrachowaniem. – Taż ze śmierci żaden doktor mnie nie wyleczy. Raz się człowiek rodzi i raz umiera…
– A nie za prędki ty do tego umierania? Wczoraj on furę siana zwiózł, kopę ustawiwszy, a dziś bez dania racji do umarcia szykuje sia!
– Mnie nie z chorości pora odejść – drżącym ze wzruszenia głosem śpiewnie wyznał Kaźmierz, a zabrzmiało to tak jakby wygłaszał nad własną trumną ostatnie słowa pożegnania. – Cóż ty zrobisz, człowiecze, jak w zegarze twojego żywota sprężyna urwawszy sia?
– Odkąd to ty taki zegarmistrz? – Marynia wciąż nie mogła się pogodzić z myślą, że ma przed sobą konającego. Kaźmierz omiótł ją spojrzeniem człowieka głęboko urażonego czyjąś gruboskórnością.
– A zapomniała to, jak babcia Leonia do nieba szykowała sia iść?
Kiedy nadeszła pora, że jego matka miała żegnać się ze światem, wymogła na Kaźmierzu obietnicę, że klaczkę oźrebi, Witię bogato ożeni i krużewnicką ziemią z woreczka posypie jej grób. Potem, patrząc na poniemiecki zegar z ciężarkami w kształcie szyszek świerka, powiedziała z bezmierną pewnością, że o szóstej wieczorem gromnice mogą przy niej zapalić. Darmo Kaźmierz wahadło zegara zatrzymał: punktualnie o szóstej babcia Leonia ostatni raz wydała westchnienie tak lekkie, jakby motyl złożył skrzydła…
– Tak ono i ze mną będzie! – stwierdził Kaźmierz z bezlitosną pewnością siebie, krzywiąc przy tym nos, bo mu się natrętne muszyska pchały prosto w dziurki. – Widać to u nas rodzinne, że każdy wie, kiedy jego pora odejść…
Wyglądało więc, że decyzja zapadła. Tylko godziny Kaźmierz nie podał. Marynia czuła, że nie przekona go, by się tak bardzo nie spieszył na spotkanie z babcią Leonią. Jak zwykle w ważnych dla rodziny chwilach wciągnęła do działania sąsiada: na Kaźmierza koniec przyszedł, niech Kargul bierze rower i na pocztę do Lutomyśla gna! Trzeba nadać depeszę do Pawła. Oto treść: „Ojciec umierający, przyjedź natychmiast”. Kargul nie odmówił pomocy sąsiedzkiej. Rower napompował, nogawkę spiął agrafką, żeby mu się w łańcuch nie wkręciła. Nie spieszył się, czekając aż Marynia wyruszy zawiadomić Witię, że ojcu zbrzydło życie. Ledwie Pawlakowa zniknęła za bramą – Kargul zajrzał do sypialni Pawlaka. O czym rozmawiał z Kaźmierzem, tego Marynia już wiedzieć nie mogła, bo człapała w gumiakach przez łąki do obejścia syna z wiadomością, że lada moment zostanie półsierotą, a jego córka Ania straci dziadka, dla którego zawsze była oczkiem w głowie.
Читать дальше