– Ki czort tam się po nocy tarabani? – szepnął przywierając twarzą do zimnej szyby. Odskoczył, bo w tej samej chwili z tamtej strony szyby zamajaczyła twarz Wieczorka. Pukał natarczywie, powtarzając w kółko: „Na pomoc, panie Pawlak!”
– A czego on nocą po podwórzu szasta sia?
– Pomoc se musimy dać, panie Pawlak. Kaźmierz otworzył ostrożnie okno. Na wszelki wypadek rozejrzał się na boki, jakby podejrzewając zasadzkę.
– A jemu przeciw komu moja pomoc potrzebna?
– Nasz młyn szabrowniki naszli! Młyn był dla mieszkańców Rudnik oczkiem w głowie. Odkąd pas transmisyjny do niego zdobyli, mieli pewność, że chleba im na tę zimę nie zabraknie.
– Ot, pomorek – zaklął cicho Kaźmierz.
– To młynarz po pomoc przyleciał?
– Kokeszko? On ich sam tam wpuścił. Oni jego razem z młynem chcą wyszabrować. W tym momencie Pawlak zrozumiał grozę sytuacji: zdobyty przez niego fachowiec okazał się zaprzańcem.
– Kargula bierz! I niech patronów nie zapomni, bambaryła jeden! Wieczorek przelazł przez płot i zaczął się dobijać do okna Kargula. Pierwsze pytanie rozespanego gospodarza brzmiało: „A Pawlak idzie?” Wieczorek gorliwie go zapewnił, że już się zbiera, ale to wcale nie uspokoiło podejrzliwego Kargula. Kiedy Kaźmierz w czarnej barankowej czapce wypadł wraz z Witią na ganek – Kargul poczuł się zagrożony.
– Pawlaków dwóch, a ja sam mam kołdybać sia?
– Dyć wszyscy razem we wspólnej sprawie idziemy – przekonywał Wieczorek. Kargul z karabinem pod pachą wylazł na ganek. Spod ronda swojego kłapciastego kapelusza zezował podejrzliwie na obu Pawlaków.
– A może to baśniaki jakieś z tym młynem?
– Ciężarówką szabrowniki zajechali – przekonywał Wieczorek.
– I rządzą się jak myszy bez kota. Nie słyszycie? Wskazał ręką w kierunku młyna. Niósł się z tamtej strony warkot silnika. Pawlak zarzucił karabin na plecy i wydał synowi rozkaz: – Witia! Ano „pancerfausta” bierz! – ogarnął wzrokiem swoją bojową drużynę i powiedział z głębokim przekonaniem: – Teraz nie ma na nas mocnych! Wieczorek prowadził na skróty. Dotarli do potoku, przy którym stał młyn. Na brzegach srebrzyły się tafelki lodu, odbijające poświatę reflektorów ciężarówki, oświetlających młyn. Kiedy chyłkiem wkroczyli na żelazny mostek nad potokiem, ich oczom ukazał się widomy obraz zdrady, jakiej dopuścił się Kokeszko: to on dyrygował szabrowaniem młyna. Płonęły dwa łuczywa, zrobione ze szmat nasączonych ropą z silnika. W ich blasku krzątały się cienie ludzi, wynoszących pod kierunkiem Kokeszki z wnętrza ponurego budynku młyna pas transmisyjny, sita i zębate koła. Taszczyli to w stronę ciężarówki, stękając z wysiłku. Obok Kokeszki stał chudy człowiek w berecie i skórzanej kurtce, którego sylwetka dziwnie się wydawała Pawlakowi znajoma. Musiał już kiedyś widzieć tego człowieka. Słyszał też kiedyś jego głos. Ale gdzie? Kiedy to było? Ukradkiem przybliżyli się do młyna i wówczas w migotliwym świetle łuczywa Pawlak rozpoznał tego, kogo już raz trzymał na muszce; obok zdrajcy Kokeszki kręcił się „warszawiak”, bez przerwy coś mu tłumacząc.
– To ty tego młynarza przywiózł – szeptem wypomniał Pawlakowi Kargul.
– A ty go na zięcia przyhołubił – odciął się Pawlak.
– Jak przyjdzie strzelać, ty bierz Kokeszkę na cel, a ja tego „warszawiaka”…
– A ja? – upomniał się Witia o swoją ofiarę, ściskając pod pachą „panzerfaust”.
– Niech ciężarówkę załatwi – proponował szeptem Wieczorek. Żaden z nich nie miał wątpliwości, że sprawiedliwość jest po ich stronie. – Ano, w imię boże zaczynamy – wyszeptał Kaźmierz, przykucnąwszy przy żelaznej barierce mostku.
– Idź pierwszy – zaproponował Kargul, popychając lekko Pawlaka.
– Swojej babie możesz rozkazywać – prychnął Kaźmierz, buchając parą z ust.
– Idź ty pierwszy!
– A niby czego?! – opierał się Kargul, podejrzewając serdecznego wroga o jakiś podstęp. A nuż strzeli mu z tyłu w plecy?
– Bo głos masz jak dzwon. Jak ty hukniesz „ręce do góry”, to tak będą silnie przestrachane, że aż przykucną.
– Alem większy i szybciej mnie dojrzą.
– Owa! – Najwyżej uciekną!
– Ty konusowaty – przekonywał szeptem Kargul.
– Bliżej prześlizgniesz sia… Wieczorek dość już miał tej wymiany zdań. Ruszył chyłkiem pierwszy, za nim Witia z „panzerfaustem”. Byli tak blisko młyna, że nawet mimo szmeru płynącego pod cienkim lodem potoczku usłyszeli rozmowę Kokeszki z „warszawiakiem”. Trzymający pod pachą dubeltówkę Tadeusz Budzyński domagał się, żeby Kokeszko sam wziął się do rozmontowania żaren. Zmarznięty Kokeszko, przestępując z nogi na nogę, targował się zajadle.
– Najpierw pokaż pan te wdówke.
– Będzie czas potem – niecierpliwił się „warszawiak”.
– Nie kupuję kota w worku – upierał się Kokeszko.
– Obiecałem: ty nam młyn, my tobie kobitkę – „warszawiak” użył znanego już dobrze Pawlakowi argumentu.
– Musimy sobie pomagać, nie? Kokeszko jednak obstawał przy swoim: doprowadzi transakcję do końca, ale najpierw musi zobaczyć towar, który mu przyszykowali. Zrezygnowany „warszawiak” otworzył drzwi szoferki i wyprowadził na migotliwe światło łuczywa pulchną kobietę, której obfite kształty dały się dostrzec mimo okrywającego ją długiego kożucha. Kokeszko podszedł, by zajrzeć jej w oczy. W tej chwili Pawlak i Kargul pojęli, za jaką cenę ich młynarz dopuścił się zdrady. Na dany przez Pawlaka znak z jednej strony wyskoczył Kargul z Wieczorkiem – z drugiej on i Witia.
– Ręce do góry! – ryknął Kargul, nie bardzo wiedząc, kogo właściwie ma wziąć na muszkę: Kokeszkę, wdówkę, „warszawiaka”, który rzucił pod nogi dubeltówkę, czy też tych dwóch nieznajomych, co zastygli pod czerwonym murem młyna z szeroko rozdziawionymi gębami.
– Wy skąd? – Kaźmierz lustrował wszystkich wzrokiem. Pierwsza cienkim głosem odezwała się wdówka, składając ręce jak do modlitwy:
– Z sąsiedniej gminy, panie łaskawy.
– Ona wdowa, a pan Kokeszko żony szukał, tak poszliśmy jemu na rękę – jąkając się wyjaśniał kierowca ciężarówki.
– Ot, chwost złodziejski jeden z drugim – zaburczał groźnie Kargul. -To wy swoim rodakom ciemną nocą przyszli krzywdę zrobić? – Nam też ciężko bez chleba żyć – usprawiedliwiał się jeden z szabrowników.
– Młynarz nam potrzebny, bo inaczej baby nie zechcą się u nas osiedlać, a co to życie bez baby, jak się pięć lat w stalagu przesiedziało?
– Ksiądz nas nawet pobłogosławił na te droge.
– „Warszawiak” bezczelnie powołał się na najwyższe autorytety.
– Aj, Bożeńciu, taż jak ten naród ma do królestwa niebieskiego wejść, jak on od złodziejstwa zaczyna? – rozżalił się na głos Kaźmierz.
– To wy w imię Boga na szaber przyszli? – wtórował mu basem Kargul, trącając lufą pierś „warszawiaka”. Ten najwidoczniej postanowił ratować swoją skórę kosztem Kokeszki i gestem wskazał na skurczonego ze strachu młynarza.
– On nam pozwolił. Mówił, że on tu panem.
– Ot, pierekiniec – Kaźmierz prychnął parą jak parowóz i podszedł do Kokeszki, który odruchowo zasłonił się rękoma.
– Taż jaki z niego pan?! On nasz, trofiejny! – teraz skierował lufę na „warszawiaka”: -Ty koniokradzie jeden! Taż ja już raz tego fachowca od ciebie kupił!
– Ale przez pomyłkę…
– Taż jaka tu pomyłka, jak ja za niego flaszkę brymuchy dał? – Ale za weterynarza – upierał się przy swoim „warszawiak”.
Читать дальше