– Poznaje pan? – spytał Wieczorek i swoim zwyczajem potarł wierzchem dłoni ogromny nochal.
– Jajko-stwierdził Kargul, wyraźnie zaskoczony tym pytaniem. Wieczorek przyczłapał bliżej płotu i podsunął otwartą dłoń z jajkiem przed oczy Pawlaka.
– Jajko – Kaźmierz przyjrzał mu się z bliska i dorzucił: – Kurzęce.
– Znalazłem na drodze – Wieczorek trzyma wciąż jajko na dłoni jak na tacy, przenosząc wzrok z Pawlaka na Kargula, jakby oczekiwał jakiegoś wyroku.
– Człowiecze, a cóż ty taki zdziwiony, jakby ty jajka nie widział?
– Kaźmierz był wyraźnie rozbawiony zachowaniem Wieczorka.
– Ja już dawno nie widział, bo ja swoje kury już latem zjadł. Podszedł Kargul bliżej, wziął ostrożnie jajko w swoje ogromne łapsko, obejrzał je uważnie,jakby było ze złota, i z powrotem położył na dłoni znalazcy.
– Weźcie sobie, Wieczorek.
– Tak, tak, weź je, chłopie – łaskawym gestem Kaźmierz potwierdził akt darowizny. Zdezorientowany Wieczorek patrzył to na zwalistego Kargula, to na przysadzistego Pawlaka, nie wiedząc, którego z nich właściwie ma uważać za swego dobroczyńcę.
– To znaczy… komu mam dziękować?
– Mnie – Kaźmierz nie miał najmniejszych wątpliwości, że jajko pochodzi od jego kury i on ma prawo nim dysponować. Chciał już odwrócić się na pięcie i zająć pojeniem kobyły, kiedy nagle smagnęły go niczym bat słowa Kargula.
– A czego ty, Pawlak, moim jajkiem rozporządzasz sia?
– Ot tobie na! A ty skąd wiesz, że to nie moja kura je zniosła? Pawlak wziął się pod boki, niczym tancerz szykujący się do figury w krakowiaku. Kargul znów zaczął podwijać rękawy koszuli.
– Skąd? Bo ja by twojego zbuka do ręki nie wziął!
– Zbuka? Jak powiedział?!
– Jak słyszał.
– Zbuk to ty jesteś! – wrzasnął Pawlak.
– Niezdały chachoł! – To ty do cała niezdały jesteś – zahuczał Kargul.
– Twoje nogi nawet do pedałów rowera nie sięgają! Słysząc to Kaźmierz grzebnął obcasami, jakby szykował się do szarży na wroga. Łyknął haust powietrza, niczym bokser trafiony celnym ciosem. Wydawało się, że za chwilę wyda z siebie jakiś przeraźliwy, wojenny okrzyk. Wieczorek stał między nimi, wciąż trzymając przedmiot sporu na wyciągniętej dłoni. Pawlak postanowił załatwić sprawę jednym ruchem: porwał z ręki Wieczorka jajko. Zamach, rzut – jajko rozplaskało się na ścianie domu Karguli. Widząc rozczarowanie na twarzy Wieczorka, poklepał go uspokajająco po ramieniu.
– A cóż tak jemu oczy dęba stanęli jak u czerepachy? Za to jedno dostanie on u mnie trzy!
– Ale przedtem sam to ze ściany zliżesz! – zagrzmiał basem Kargul. Sposobiąc się do walki, zawijał rękawy powyżej łokcia. Kaźmierz wyciągnął z kieszonki kamizelki swój cebulasty zegarek, żeby uchronić go od skutków nieuniknionego starcia.
– Widzisz go, gadzinę – syknął przez zęby.
– Już raz brat mój, Jaśko, wziął na ciebie bicz boży w swoje ręce.
– Ty mi tu kosy nie przypominaj, bo ja mam teraz karabin.
– I ja mam – obejrzał się przez ramię i z satysfakcją stwierdził, że Witia jest na posterunku. Stał na ganku z karabinem, czekając na znak ojca.
– Ano patrony dawaj! – rozkazał synowi Kaźmierz i szyderczo wykrzywiając się do Kargula dorzucił: – Wystarczy w powietrze strzelić, a taki tchórz jak Kargul pod spódnicę żoniną schowa sia! Kargul szukał przez chwilę jakiegoś słowa, które by najboleśniej ugodziło Pawlaka.
– Ty wyplutku! – ryknął wreszcie na całe gardło.
– Co taki mikrus jak ty może mnie zrobić, jak ty możesz przejść pod brzuchem swojej kobyły, kapelusza nie zdejmując. Konus jeden!
– Jak? Ko… nus?! – Kaźmierz zapiał z wściekłości. Zarechotał Kargul, czując, jak celnie trafił, zachichotał Kokeszko, żeby się Kargulowi przypodobać. Wieczorek odsłonił swoje krzywe zęby. Pawlak nie miał już wyjścia: albo musiał się wycofać, ośmieszony, albo zaatakować.
– Zaraz czyjaś głowa spadnie – zapowiedział i ruszył ku stodole. Wisiał tam na gwoździu sierp. Stary sierp, którym jeszcze jego babka podbierała pokos.
– Czekaj no, ty koniosraju jeden – sapał zrywając z gwoździa sierp.
– Na ciebie szkoda patronów! Taka broń wystarczy! Dopadł wiszących na płocie koszul i zamaszystym ruchem zaczął odcinać od nich zwieszające się po jego stronie rękawy, rzucając je z impetem Kargulowi w twarz. Ten zakolebał się jak ciężkie działo po oddaniu strzału i chwycił jeden z garnków, które suszyły się, nadziane na sztachetach płotu. Po każdym cięciu sierpajego ręce unosiły w powietrze polewany garnek i grzmociły nim o podwórze Pawlaka. Pod nogi Kaźmierza pryskały skorupy rozbitych naczyń – w stronę Kargula fruwały strzępy pociętych koszul. Świst sierpa – łomot skorup, świst – łomot, świst – łomot, świst – huk… Zbliżali się tak ku sobie wzdłuż płotu, z coraz większą zawziętością siejąc zniszczenie. Każdemu odciętemu rękawowi akompaniowało głuche stęknięcie Kargula, który z rozmachem grzmocił garnkami o ziemię, aż skorupy pryskały na bok jak odłamki granatu. Wieczorek, Kokeszko i reszta świadków zamarli na podwórzu. Dziesięć rękawów sfrunęło na stronę Kargula. Depcąc po nich Kargul posuwał się jak jakaś niepowstrzymana maszyna. Rozwalił po stronie Pawlaka już siódmy garnek, kiedy nagle w drzwiach domu pojawiła się Aniela.
– Władek, czyś ty zdurniał?! – krzyknęła z rozpaczą.
– Przecie to nasze garnki!!! Kargul zamarł i patrzył osłupiałym wzrokiem na żonę. Rozległ się radosny chichot Pawlaka. Sierpem wskazywał nieprzyjaciela, który sam sobie zgotował klęskę. Kargul kolebał się z boku na bok, Aniela zaś patrząc na skorupy, prawie płakała: „I gdzie ja teraz takie garnki dostanę?” Kaźmierz, dumny z dokonanego pogromu, uśmiechnął się triumfalnie do nadchodzącej Maryni. Wystarczyło jednak, żeby zobaczył wyraz jej oczu: trzymając w ręku pocięte koszule, patrzyła na niego jak prokurator na niepoprawnego recydywistę.
– Nowiuteńkie koszule – wyszeptała bliska płaczu.
– Teraz tylko siadłszy – płacz. Kaźmierz odruchowo schował sierp za plecami. Spojrzał na Kargula i demonstracyjnie splunął w jego stronę. Przerażony skutkami swojej wizyty Wieczorek wycofał się pospiesznie za bramę. Na podwórzu leżały skorupy garnków, poobcinane rękawy, a na ścianie domu Kargula widniała plama po rozbitym jajku, od którego zaczął się kolejny pojedynek sąsiedzkiej wojny.
Wróg ma tę wyższość nad przyjaciółmi, że zdradzić cię nie może. Można przeżyć wiele lat, ożenić się, mieć dzieci, zbudować dom i nagle jakby zacząć od nowa. W tym czasie po potopie wszystko w nowym miejscu znowu przyszło przeżywać po raz pierwszy: Pierwsze chrzciny i pierwszy bochenek chleba, upieczony w nowym miejscu, pierwsze pogodzenie się i pierwszą kłótnię o wysadzoną na minie „Mućkę”… Aż przyszła noc pierwszej zdrady… Śnieg pobielił już pola, ale co to za śnieg, co ledwo kurze łajno na podwórzu przykryje? Nie takie zimy pamiętali Kargul i Pawlak: jak w Krużewnikach nawaliło śniegu, to po same okna. Wtedy przychodziła, pora, że się na darcie pierza baby schodziły u sąsiadów, żeby o duchach pogadać, co się po jarach i wądołach włóczyły. Ale to już była bezpowrotna przeszłość, do kogo bowiem miała pójść Marynia, skoro wokół zbieranina ludzi z całej Polski, a za płotem wróg najgorszy? Przez niego to Kaźmierz musiał trzymać pod ręką karabin, żeby zawsze być gotowym do obrony swojej godności i mienia. Tej grudniowej nocy posłyszał Pawlak jakieś kroki pod oknem. Zerwał się spod pierzyny. W długiej, barchanowej koszuli i gaciach z tasiemkami u kostek ostrożnie zbliżył się do okna. Na podwórzu widać było odcinającą się od śniegowej bieli jakąś postać z karabinem w ręku. Kaźmierz sięgnął na wierzch szafy, gdzie trzymał kilka granatów, znalezionych przez Witię w przecinających ich pole transzejach. Przyczaił się pod oknem. Nagle usłyszał wołanie: – „Panie Pawlak… Panie Pawlak”…
Читать дальше