Kiedy wrócił do domu, Marise i Rosy już nie było. Niebo zaczęło się przejaśniać. Mgła ustępowała.
Kerry zjawiła się o jedenastej. Wyglądała świeżo i elegancko w białej bluzce i szarej spódnicy, z kosztowną aktówką w dłoni. Jay czekał na jej przyjście.
– Dzień dobry, Jay.
– Więc wróciłaś.
Rzuciła wzrokiem na pokój ponad jego ramieniem, rejestrując pozostawione na stole kieliszki i puste butelki.
– Wiem, powinniśmy byli zacząć dużo wcześniej, ale – czy dasz wiarę? – zabłądziliśmy w tej mgle. Snuła się tak gęstymi warstwami, jak biały dym na koncertach heavymetalowych. – Wybuchnęła śmiechem. – Możesz wyobrazić sobie coś podobnego? W ten sposób już zmarnowaliśmy połowę dnia. A wcale nie dysponujemy imponującym budżetem. Do tego wciąż czekamy na operatorów kamer. Okazało się, że skręcili nie tam, gdzie trzeba, i wylądowali w połowie drogi do Agen. Ach te tutejsze szosy. Jak dobrze, że ja je już wcześniej poznałam.
Jay wbił wzrok w jej postać. A więc nie zadziałało, pomyślał ponuro. Mimo wszystkich wysiłków, mimo jego niezachwianej wiary.
– Rozumiem więc, że nie zamierzasz zrezygnować ze swego pomysłu?
– Oczywiście, że nie – odparła Kerry zniecierpliwio nym głosem. – To dla mnie zbyt duża szansa, bym ją przepuściła. – Przez chwilę pilnie wbijała wzrok w swoje paznokcie. – Jesteś tu szalenie popularny, jesteś osobistością. A gdy ukaże się twoja książka, pokażę światu, skąd czerpałeś do niej natchnienie. – Rozciągnęła usta w radosnym uśmiechu. – To taka cudowna powieść. Wywoła prawdziwą furorę. Jest nawet lepsza od „Ziemniaczanego Joe”.
Jay kiwnął głową. Kerry miała rację. Pog Hill i Lansquenet – dwie strony tego samego, zmatowiałego medalu. I każde z tych miejsc – chociaż na inny sposób – złożone w ofierze na ołtarzu pisarskiej kariery Jaya Mackintosha. Po publikacji powieści, ta wieś już nigdy nie będzie tym, czym jest teraz. On, oczywiście, się stąd wyprowadzi. Wszyscy inni – Narcisse, Josephine, Briancon, Guillaume, Arnauld, Roux, Poitou, Rosa, a nawet Marise – zostaną zredukowani do słów wydrukowanych na kartce papieru, strumienia potoczystej narracji, którą chłonie się przez kilka minut, by zaraz o niej zapomnieć. A gdy on się już stąd wyprowadzi, pojawią się przedsiębiorcy budowlani ze swoimi planami i maszynami do wyburzania domów, zmieniający całą strukturę, modernizujący wszystko wokół…
– Zupełnie nie rozumiem, czemu masz tak ponurą minę – rzuciła Kerry. – Ostatecznie podpisałeś kontrakt z Worldwide opiewający na bardzo hojną kwotę. W zasadzie nawet więcej niż hojną. A może to, co mówię, jest wulgarne?
– Ależ skąd.
Niespodziewanie zaczęło go ogarniać bardzo szczególne uczucie – nadzwyczajnego spokoju, niemal upojenia. Miał wrażenie, że w głowie coś mu musuje. Fermentujące powietrze syczało i bulgotało wokół.
– Musi im na tobie wyjątkowo zależeć – zauważyła Kerry.
– Taak – odparł Jay powolnym głosem. – Chyba rzeczywiście musi.
„Włóż rękę do gniada os dostatecznie dużą ilość razy, a na pewno cię pożądlą”, tak powiedział Joe. „Żadna magia tego nie powstrzyma. Magii trzeba niekiedy dopomóc, chłopcze. Dać jej coś, z czego mogłaby czerpać… odpowiednie warunki”.
Oczywiście, pomyślał sennie. Przecież to takie proste. Takie… nadzwyczaj proste.
Zaśmiał się głośno. Nagle poczuł, jak rozjaśnia mu się umysł. Jednocześnie doleciał go niespodziewanie zapach dymu i bagiennej wody, a także słodki, zmysłowy aromat dojrzałych jeżyn. Powietrze jakby wypełniła mgiełka szampana z dzikiego bzu. Jay zrozumiał nagle, że Joe jest nadal tuż przy nim, że tak naprawdę nigdy go nie opuścił. Nawet wtedy, w 1977 roku. Nigdy go nie zostawił samego. Teraz Jay niemal widział go stojącego tuż przy drzwiach – w górniczym kasku na głowie i ciężkich butach – uśmiechającego się szeroko, tak jak zawsze gdy coś sprawiało mu wyjątkową przyjemność. Jay wiedział, że to jego wyobraźnia, ale nie miał też wątpliwości, że to również rzeczywistość. Ostatecznie niekiedy wytwory wyobraźni i świat realny to jedno i to samo.
By dojść do łóżka, pod którym trzymał pudło z maszynopisem i kontrakt z Worldwide, musiał wykonać zaledwie dwa kroki. Wyciągnął karton. Kerry wpatrywała się w niego z zaciekawieniem.
– Co robisz?
Jay chwycił maszynopis powieści i znowu wybuchnął śmiechem.
– Czy wiesz, co to jest? – zapytał ją pogodnie. – To jedyny egzemplarz mojej nowej książki. A to… – wyciągnął w jej kierunku podpisany kontrakt, by mogła go uważnie obejrzeć – ważne dokumenty. Patrz, wszystko gotowe do wysłania.
– Jay, co ty wyprawiasz? – Jej głos zabrzmiał ostro. Jay uśmiechnął się szeroko i podszedł do kominka.
– Słuchaj, przecież nie możesz… Jay spojrzał na nią z rozbawieniem.
– Nie istnieje takie pioruńskie słowo, jak „nie można”.
A gdy Kerry wrzasnęła rozdzierająco, Jay odniósł wrażenie, że ponad jej krzyk wybija się cichy, triumfalny śmiech starszego pana.
Kerry wrzasnęła, bo nagle zrozumiała, co on zamierza zrobić. To było niepoważne, idiotyczne, rządzone jakimś szalonym impulsem, a przecież Jay nigdy nie działał pod wpływem impulsu. A jednak tym razem ujrzała w jego oczach dziwny blask, którego nigdy tam przedtem nie było. Jakby ktoś nagle skrzesał szczególną iskrę. Twarz mu jaśniała. Chwycił strony kontraktu w dłonie, zgniótł i wepchnął do paleniska. Po chwili zaczął robić to samo ze stronami maszynopisu. Ogień zaczął lizać papier, najpierw go prostując, potem powoli przybrązowiając, by w końcu rozjarzyć się ostrym, wesołym płomieniem.
– Co to za gra? – głos Kerry teraz wzniósł się do piskliwego skrzeku. – Jay, co ty, kurwa, wyprawiasz?
Roześmiał się w głos.
– A jak myślisz? Poczekaj dzień czy dwa, skontaktuj się z Nickiem, a zrozumiesz na pewno.
– Oszalałeś – rzuciła gwałtownie Kerry. – Zresztą i tak ci nie uwierzę, że nie masz kopii tej powieści. A kontrakt, oczywiście, zawsze można napisać na nowo…
– Oczywiście, że można – czuł się odprężony i wciąż się uśmiechał. – Ale nie w tym przypadku. Już nic z tego nie da się odtworzyć. Po prostu nic. A cóż wart jest pisarz, który nigdy nie pisze? Jak długo można robić wokół kogoś takiego szum? Ile coś takiego może być dla kogokolwiek warte? Ile ja jestem dla kogokolwiek wart bez tej powieści?
Kerry wbiła w niego wzrok. Nie rozpoznawała człowieka, który wyjechał zaledwie sześć miesięcy temu. Dawny Jay był niezdecydowany, chimeryczny, pozbawiony poczucia celu. Ten mężczyzna natomiast miał pasję, wiedział, czego chce. Oczy błyszczały mu w niezwykły sposób. I pomimo tego, co zrobił – a był to akt karygodny, bezsensowny, szalony – wyglądał na prawdziwie szczęśliwego.
– Ty naprawdę oszalałeś – rzuciła zduszonym głosem. – Odrzucasz wielkie szansę na przyszłość – i to w imię czego? Dla jakiegoś pustego gestu? To nie w twoim stylu, Jay. Znam cię dobrze. Będziesz tego strasznie żałował. – Jay spojrzał na nią z cierpliwym uśmiechem. – Za nic w świecie nie wytrzymasz tu dłużej niż rok. – Teraz mimo nuty szyderstwa słychać było wyraźne drżenie jej głosu. – I co będziesz tu robić? Uprawiać ziemię? W zasadzie nie masz już pieniędzy. Wszystko roztrwoniłeś na ten dom. Co zrobisz, gdy nie zostanie ci już ani grosz?
– Nie wiem – rzucił pogodnym, obojętnym tonem. – A czy ciebie tak naprawdę to obchodzi?
Читать дальше