Sięgnęła po butelkę i wylała resztę wina do swego kieliszka. Nie było tego dużo i nie od razu wypiła. Siedziała wpatrzona w kratkowaną serwetę i w kieliszek, który obracała w palcach. Nie życzyła sobie ani nie oczekiwała żadnego słowa ze strony Tony’ego. Już to samo, że mogła z niego zrobić słuchacza tego aktu samooskarżenia, dawało jej gorzką, zbawienną rozkosz.
– Jednakże – podjęła na nowo obracając w zamyśleniu nóżkę kieliszka – właśnie wtedy zaświtała pewna nadzieja w moim osobistym życiu. Pamiętasz Sama Pattersona? – spytała niespodziewanie.
– Tak, oczywiście – odparł Tony.
– Nie widziałam go wiele lat, ale przyjechał na uroczystości żałobne i potem odwiedzał mnie od czasu do czasu albo zapraszał na obiad, kiedy był w Nowym Jorku. Żona rozwiodła się z nim przed samą wojną, o piętnaście lat za późno, jeśli chodzi o nich oboje. Dobrze mi było w jego towarzystwie, bo wiedział o mnie wszystko i nie musiałam przed nim udawać. Kiedyś, bardzo dawno temu, podpił sobie trochę na jakimś dansingu, objął mnie i omal że mi się nie oświadczył z miłością. – Uśmiechnęła się smutno. – To był taki sobotni dansing w klubie podmiejskim. Okazało się, że on to traktował poważnie, i kiedy poszłam do niego i powiedziałam, że nie chcą mi dać tych dzieci, zaproponował mi małżeństwo. Tłumaczył, że w ten sposób, jako mężatka, będę mogła zaadoptować tyle dzieci, na ile będę miała ochotę. Poza tym powiedział, że mnie kocha od początku, chociaż wtedy rzeczywiście wypsnęły mu się te słowa po pijanemu. Niewiele brakowało, żebym się zgodziła. Sam był prawdziwym przyjacielem, może jedynym moim przyjacielem, lubiłam go i podziwiałam od pierwszego spotkania. Zresztą, nie chodziło tylko o dzieci. To małżeństwo mogło mnie wybawić od samotności. Nie możesz sobie wyobrazić, co to jest samotność dla starzejącej się kobiety, bez męża, bez rodziny, w takim mieście jak Nowy Jork. To jest chyba prawdziwa samotność, to jest ostateczna, naga treść tego słowa w dwudziestym wieku. Ale nie zgodziłam się. Nie zgodziłam się, bo on mnie kochał i pragnął mnie, a ja czułam, że potrafię kochać już tylko dziecko, pragnęłam tylko schronić się przed samotnością i dosyć już było mężczyzn, którym sprawiałam zawód w ciągu mego życia. Kiedy mu o tym powiedziałam, odjechał, a ja poczułam się tak, jakbym nareszcie uwierzyła, że kiedyś sobie przebaczę. Nie myśl, że później nie żałowałam tego kroku. W ciągu kilku miesięcy po tej rozmowie dziesięć razy omal nie zatelefonowałam do niego, żeby mu powiedzieć, że zmieniłam zdanie. Ale nie zrobiłam tego. Przynajmniej ten jeden raz potrafiłam słusznie osądzić sytuację i trzymałam się tego sądu. Mimo to, ostatecznie nie kto inny, tylko właśnie Sam Patterson mnie uratował. Dowiedział się o komitecie, który tworzono w powiązaniu z Organizacją Narodów Zjednoczonych. Ten komitet miał robić co się da dla dzieci pozostawionych wskutek wojny bez dachu nad głową i bez jedzenia. Sam wyrobił mi audiencję
i postarał się, żeby mnie zaangażowali, a kiedy w pewnym momencie cała ta historia wydała mi się bezcelowa, namówił mnie, żebym jednak została. Bo widzisz, to zupełnie co innego troszczyć się o milion dzieci, których się nigdy nawet nie zobaczy, zdobywać dla nich tony pszenicy, skrzynie penicyliny i mleko w proszku. To nie to samo, co patrzeć, jak dziecko wyrasta pod twoją czułą opieką, i choćby się odnosiło nie wiem jakie sukcesy, wszystko to jest okropnie zimne i abstrakcyjne. Ja nie jestem kobietą abstrakcyjną. Ale pracowałam po dwanaście godzin na dobę i pakowałam w to tyle własnych pieniędzy, na ile mnie było stać. Jeżeli pomimo to nie znalazłam zaspokojenia, jeżeli ciągle dręczy mnie głód i samotność, no cóż… czegóż innego mogłam się spodziewać? Są za to innego rodzaju rekompensaty. Nie jestem szczęśliwa, ale jestem potrzebna. Musi mi to wystarczyć na ten rok. Jestem wdzięczna temu milionowi dzieci, których nie znam i nie kocham, które mnie nigdy nie będą kochały.
Podniosła pustą butelkę i przyjrzała się jej krytycznie.
– Chyba już za późno, żeby zamówić jeszcze jedną? Tony spojrzał na zegarek.
– Tak, już za późno – powiedział.
Czuł się ogłuszony, nie był już zdolny do wydania sądu o tej kobiecie, która w ciągu minionej godziny obnażyła się przed nim w tak bolesny sposób. Wiedział, że później będzie musiał wydać ten sąd, bo miał już wszystkie fakty w ręku. Ale na razie to było niemożliwe. Mógł się zdobyć jedynie na to, by spojrzeć na zegarek i powiedzieć:
– Nie zdążymy na wieczór z powrotem do Paryża, jeżeli natychmiast stąd nie wyjedziemy.
Skinęła głową i zawiązała szalik, aby w drodze wiatr nie targał jej włosów. W łagodnym, miękkim cieniu altany jej twarz wydawała się także łagodna i spokojna, przypominała Tony’emu dziewczęta, które widywał w lecie, jak wyjeżdżały nad morze w otwartych samochodach. Wyjął portfel i sięgnął po rachunek, który leżał przy nim na talerzu, ale Lucy go wyprzedziła, wzięła kartkę i mrużąc krótkowzroczne oczy, by dojrzeć sumę wypisaną ołówkiem, powiedziała:
– To już do mnie należy. Cała przyjemność była po mojej stronie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Jechali w milczeniu przecinając kołami wydłużone popołudniowe cienie drzew. Samochód pędził z bardzo dużą szybkością, zamiatając z piskiem opon wiraże wąskiej, wypukłej szosy. Tony pochylał się w skupieniu nad kierownicą. Lucy miała wrażenie, że umyślnie jedzie tak szybko i ryzykownie, aby zmusić się do skoncentrowania uwagi na wymijaniu innych samochodów i braniu zakrętów, aby po prostu nie móc myśleć o niczym innym.
Nie starała się nawiązać rozmowy. „Wyczerpałam się – pomyślała z uczuciem otępienia. – Nie mam mu już nic więcej do powiedzenia.”
Zbliżali się do jakiejś osady. W odległości ćwierć mili, w niewielkim zagłębieniu terenu, gromadka błękitnawych łupkowych dachów nad ścianami z szarego kamienia tłoczyła się wokół kościelnej wieży.
– To już tutaj – powiedział Tony.
Lucy wpatrywała się w przestrzeń przez szybę osłaniającą od wiatru. Osada wygrzewała się spokojnie w blasku słońca, otoczona zielenią pól, a szosa wbijała się w sam jej środek. Była podobna do dziesięciu innych miasteczek, które mijali po drodze.
– Więc co chcesz teraz zrobić? – zapytał Tony.
– To się stało na skrzyżowaniu. Dostałam list od jednego sierżanta, który był razem z ojcem. Pisał, że zbliżali się od północy i że było skrzyżowanie dróg przed samym miasteczkiem.
– Jeżeli od północy, to z przeciwnej strony.
Przejeżdżali w milczeniu przez osadę. Ulica była wąska i kręta, domy stały przy samej jezdni, pelargonie kwitły w podłużnych skrzynkach na oknach. Wszystkie okna były pozasłaniane okiennicami i Lucy wyobraziła sobie nagle, że mieszkańcy przyczaili się za nimi, że śledzą z wrogością w sercu obcych, którzy pędzą w diabelskich maszynach przez ich miasteczko, zakłócając odwieczny
spokój tego miejsca, przypominając im o ubóstwie, o gorzkich korzeniach wrosłych w chłopską rolę i o ciężkim życiu, jakie było ich udziałem na ziemi.
Przypominała sobie opowieść sierżanta i myślała z pewnym roztargnieniem, że Oliver przebył ocean po to, aby zdobyć tę opustoszałą dziurę, i nawet to mu się nie udało.
Przejechali już prawie całe miasteczko nie spotykając żywego ducha. Zniszczone żaluzje w oknach pochłaniały blask słońca, jedyna stacja benzynowa na skraju osady była zamknięta i nie widać było nikogo z obsługi. Zdawało się, że to specjalnie dla Lucy miasteczko zachowało dokładnie takie samo oblicze, uśpione i zdradliwe, jak w owym dniu, jedenaście lat temu, kiedy jej mąż zbliżał się szosą z białym ręcznikiem uwiązanym do gałęzi wyciętej z żywopłotu.
Читать дальше