– O kogo wam chodzi?
– Zrobi pan to, o co proszę?
– Muszę wiedzieć, o kogo chodzi.
– Jest tu niemy więzień, młody chłopak…
Frasquello wybuchnął śmiechem.
– Mam osłaniać tego niedojdę? Nikt się nim nie interesuje, nikomu nie wadzi. Wie pan dlaczego? Bo nic nie znaczy, jest tu nikim, jakiś biedny kaleka.
– Nie chcę, by przez najbliższe siedem dni stało mu się coś złego.
– A co mogłoby mu grozić?
– Nie wiem. Ale pan zapobiegnie ewentualnym przykrościom.
– Dlaczego tak was interesuje ten niemowa?
– To nie pańska sprawa. Niech pan zrobi, o co proszę, a my nie będziemy więcej zakłócali pana spokojnych wakacji na koszt państwa.
– Zgoda. Zostanę niańką tego niemowy.
Valoni opuścił gabinet z lżejszym sercem. Frasquello był nie w ciemię bity. Dotrzyma obietnicy.
Teraz ciąg dalszy. Musi zdobyć adidasy niemowy i umieścić w podeszwie jednego z nich nadajnik. Naczelnik obiecał mu, że jeszcze tej nocy pośle do celi strażnika, który pod jakimś pretekstem wyniesie buty na zewnątrz.
John posłał do Turynu Larry’ego Smitha, zdolnego elektronika, który, jak głosiła fama, potrafi umieścić mikrofon nawet pod paznokciem. Wkrótce będzie miał okazję się wykazać.
***
Książę de Valant poprosił o audiencję u kanclerza. Przybył do pałacu w towarzystwie bogato odzianego młodego kupca.
– Jakież to ważne sprawy cię sprowadzają, książę? – spytał kanclerz. – Dlaczego pragniesz widzieć się z samym cesarzem?
– Panie kanclerzu, wysłuchaj, proszę, tego rycerza, to mój przyjaciel, szanowany kupiec z Edessy.
Pascal de Molesmes, ze znudzonym, choć uprzejmym wyrazem twarzy, pozwolił młodemu kupcowi mówić. Ten wyłożył mu powody swego przybycia.
– Wiem, że imperium tonie w długach. Przyjechałem, by złożyć cesarzowi pewną propozycję.
– Propozycję cesarzowi? – Z tonu głosu kanclerza trudno było wywnioskować, czy jest zirytowany, czy rozbawiony zuchwałością młodzieńca. – A cóż to za propozycja?
– Reprezentuję grupę kupców z Edessy. Jak sami wiecie, dawno temu pewien bizantyjski cesarz siłą odebrał jej mieszkańcom bezcenną relikwię: mandylion. Jesteśmy dobrymi obywatelami, miłujemy pokój, żyjemy godnie, pragniemy jednak przywrócić naszej społeczności to, co było jej własnością i zostało jej odebrane. Nie przychodzę prosić, byście oddali mi ją natychmiast, gdyż wszyscy wiedzą, że cesarz zamierzał sprzedać ją królowi Francji. Ten natomiast zaklina się, że bratanek mu jej nie sprzedał. Oznaczałoby to, że mandylion wciąż jest w rękach Baldwina. Chcemy go odkupić. Zapłacimy każdą cenę.
– O jakiej społeczności mówisz? Przecież Edessa jest w rękach niewiernych, czy nie tak?
– Jesteśmy chrześcijanami, a obecni panowie Edessy nigdy nas nie prześladowali. Płacimy ogromne podatki, za to cieszymy się pokojem i rozwijamy handel. Nie mamy powodów, by się skarżyć. Mandylion należy jednak do nas i musi powrócić do miasta.
Pascal de Molesmes z coraz większym zainteresowaniem słuchał tego bezczelnego gołowąsa, który bez ogródek proponował, że odkupi najświętszą relikwię.
– Ile gotowi jesteście zapłacić?
– Dziesięć worków złota, każdy ważący tyle co dorosły mężczyzna.
Na twarzy kanclerza nie drgnął żaden mięsień, choć kwota była ogromna. Cesarstwo znów popada w długi, Baldwin rozpaczliwie poszukuje kogoś, kto pożyczy mu pieniądze, nie wystarcza już wsparcie jego wuja, króla Ludwika.
– Powiem cesarzowi o waszej propozycji. Poślę po was, kiedy udzieli mi odpowiedzi.
Baldwin z ciężkim sercem wysłuchał kanclerza. Wszak przysiągł, że nie wyjawi światu, iż mandylion jest już w rękach templariuszy. Wiedział, że jeśli złamię tę przysięgę, straci życie.
– Musicie powiedzieć temu kupcowi, że nie przyjmuję jego propozycji.
– Ależ panie, przynajmniej ją rozważ!
– Nie. I nigdy nie proś mnie, bym wyzbywał się mandylionu! Nigdy!
Pascal de Molesmes ze spuszczoną głową wyszedł z sali tronowej. Napięcie, jakie odmalowało się na twarzy Baldwina na samo wspomnienie relikwii, wydało mu się dziwne. Już od dwóch długich miesięcy święty całun znajdował się w rękach cesarza, lecz ten nikomu nie chciał go pokazać, nawet jemu, swemu zaufanemu kanclerzowi.
Chodziły słuchy że złoto, które tak ochoczo wręczył mistrz templariuszy cesarzowi Konstantynopola jako pożyczkę, stanowi zapłatę za przejęcie mandylionu. Baldwin jednak zaklinał się na wszystkie świętości, że całun jest w bezpiecznym miejscu.
Kiedy król Ludwik został uwolniony i mógł powrócić do Francji, natychmiast wysłał hrabiego Dijon z jeszcze korzystniejszą propozycją. Ku zdumieniu całego dworu, cesarz okazał się nieprzejednany i zapewnił wszystkich, że tej relikwii nie odstąpi nawet własnemu wujowi. Teraz, kiedy odrzucił kolejną, jeszcze bardziej szczodrą propozycję, w głowie Pascala de Molesmes’a coraz pewniej torowała sobie drogę myśl, że Baldwin nie ma już mandylionu, gdyż sprzedał go templariuszom.
Po południu kazał wezwać księcia de Valant, by przekazać mu stanowczą odmowę cesarza. De Molesmes był zaskoczony, kiedy kupiec z Edessy zapewnił go, że jest gotów podwoić cenę.
– Więc to prawda, co mówią na dworze? – zapytał książę de Valant, słysząc odmowę kanclerza.
– A o czymże to rozprawia dwór?
– Mówią, że cesarz nie ma całunu, sprzedał go templariuszom, by spłacić długi zaciągnięte u Wenecjan i Genueńczyków. Tylko tak można wytłumaczyć to, że nie chce przyjąć złota od kupców z Edessy.
– Nie słucham plotek i wam też radzę, byście nie wierzyli we wszystko, co się mówi – uciął de Molesmes. – Przekazałem wam słowa cesarza, nie ma się nad czym rozwodzić.
Pascal de Molesmes pożegnał gości, choć w duchu podzielał ich podejrzenia: święty całun jest w rękach templariuszy.
***
Twierdza zakonu templariuszy wznosiła się na nadmorskim klifie. Dla patrzącego z oddali złoty kolor skały zlewał się z piaskiem nieodległej pustyni. Budowla dumnie górowała nad rozległą równiną, i była jednym z ostatnich bastionów chrześcijaństwa w Ziemi Świętej.
Robert de Saint-Remy przecierał oczy, jak gdyby potężne mury, które przed nim wyrosły, były tylko fatamorganą. Spodziewał się, że lada chwila otoczeni zostaną przez oddział rycerzy obserwujących ich już od paru godzin z okien wysokich baszt. Ani on, ani Francois de Charney nie różnili się wyglądem od Saracenów. Używali nawet takich samych rumaków i siodeł.
Jego giermek i tym razem okazał się dobrym przewodnikiem i oddanym przyjacielem. Robert zawdzięczał mu życie. Kiedy zaatakował ich patrol Ajjubidów, giermek walczył dzielnie u boku pana i własnym ciałem zasłonił go przed ciosem włóczni. Żaden z napastników nie uszedł z życiem, jednak ranny Ali przez wiele dni był bliski śmierci. Robert de SaintRemy troszczył się o niego jak o brata, ani na chwilę nie odstępując od jego łoża.
Ali doszedł do siebie dzięki naparom i maściom sporządzonym przez Saida, giermka kawalera de Charneya, który nauczył się sztuki lekarskiej od medyków templariuszy, uzupełniając tę wiedzę o nauki Arabów, z którymi miał do czynienia podczas rozlicznych podróży. To Said wyjął grot włóczni z boku Alego, przemył ranę i posmarował pastą z ziół, którą zawsze miał przy sobie. Podał mu też do picia cuchnący syrop, który sprowadził na niego kojący sen.
Kiedy de Charney pytał Saida, czy Ali przeżyje, ten odpowiadał: „Tylko jeden Allah zna odpowiedź”. Upłynęło siedem dni i Ali poczuł się lepiej, choć już wydawało się, że wędruje po niebieskich ścieżkach. Oddychał z wysiłkiem, ból ściskał mu płuca, ale Said uznał, że jego towarzysz będzie żył.
Читать дальше