W każdym razie podrzuciłem Mickeya na uczelnię. Wysiadając z samochodu, powiedział:
– Daj mi znać, jak zadzwoni siostrzenica. Powiedz jej, że jeśli znajdzie ten manuskrypt, to chętnie rzuciłbym na niego okiem.
Obiecałem, że zadzwonię, i pojechaliśmy z Omarem na południe. W drodze powrotnej rozmyślałem o swojej długiej zażyłości z Mickeyem Haasem, zwłaszcza o jej seksualnych aspektach. Musiałem przyznać, że odczuwałem pewną pogardę dla tego człowieka, co jest, jak uważam, nieuniknioną częścią wszelkich intymnych
i długotrwałych przyjaźni. Mój brat Paul nazwałby to uczucie nieodłączną częścią naszego upadku, powiedziałby, że nie możemy kochać bez zastrzeżeń, że musimy liczyć się z tymi, których kochamy, mniej, niż oni, naszym zdaniem, liczą się z nami, przynajmniej pod jednym względem. Sądzę, że jest to dobra rzecz, choć bolesna. Wszyscy mamy tendencję do samouwielbienia i jedną z głównych funkcji dobrego przyjaciela jest trzymać tę tendencję na wodzy. Wiem, że Mickey uważa mnie za starego nudziarza, który nie jest nawet w połowie tak bystry jak on. Daleko mi do jego sławy. Nie piszę bestsellerów, nie jestem uwielbiany przez legiony studentów, nie jestem członkiem Państwowej Akademii Sztuki i Literatury ani, jak on, laureatem nagrody Pulitzera. Sądzi zapewne, że jestem kochliwy albo przynajmniej mam bzika na punkcie seksu. Został z pewnością wtajemniczony w moje grzeszki, z wyjątkiem trzech przypadków, o których pisałem. Był strasznie poruszony moim rozstaniem z Amalie. Ona jest dla ciebie idealna, powiedział wtedy, wyliczając jej zalety. Miał rację. Była dla mnie wręcz za idealna, ale trudno to wytłumaczyć innej osobie.
Kilka dni później, jak wynika z moich zapisków, pani Maldonado odebrała telefon. Uczuliłem ją na taką możliwość, podkreślając w ten sposób jego ważność. Głos był młody, przyjemny, lekko gardłowy. A więc wie pan, o co chodzi, tak? Akcent zdradzał Kanadyjkę. Głos „zza miedzy”, jak mówią w reklamach. Wydał mi się od razu bardzo pociągający, więc zaprosiłem ją do swego biura, ale odmówiła. Z powodów, które mi wyjaśni, kiedy się zobaczymy, wolałaby się ze mną spotkać w jakimś neutralnym miejscu. Gdzie wobec tego? Pracuje, powiedziała, w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej, w czytelni Brooke Russell Astor, w dziale cymeliów. Odparłem, że muszę jeszcze załatwić parę spraw, ale możemy się spotkać o czwartej. Obiecała, że będzie czekać. Wróciłem do codziennych obowiązków, między innymi do sprawy pozwu dla jakiegoś, pożal się Boże, artysty ze strony pewnej olbrzymiej korporacji. Jest to chleb powszedni prawnika od własności intelektualnej. Ktoś przywłaszczył sobie logo pewnej ogólnokrajowej sieci, aby napiętnować szaleństwo konsumpcji. Oryginalne logo jest nieco ryzykowne (cycki), a artysta uczynił je jeszcze bardziej odważnym i umieścił na plakatach i T-shirtach, czym korporacja nie była bynajmniej zachwycona. Mogę załatwiać umorzenie takich spraw przez sen albo, jak w tym przypadku, rozmyślając o czekającej mnie randce
z tajemniczą spadkobierczynią Bulstrode'a, która, jak już wiedziałem, nazywa się Miranda Kellogg.
Za piętnaście czwarta Omar podwiózł mnie na Piątą Aleję, pod wejście wielkiego gmachu biblioteki. Dwa kamienne lwy, Cierpliwość i Męstwo, które według nowojorskiej tradycji ryczą, kiedy po schodkach wstępuje dziewica, milczały. Pojechałem windą na drugie piętro i załatwiłem przepustkę do zamkniętej salki przy głównej czytelni. Tu wspomnienie: sporą część swych licealnych lat spędziłem na przesiadywaniu przy tych długich drewnianych stołach. Przyjeżdżałem metrem z Brooklynu i zostawałem tu na cały dzień, szukając rzekomo materiałów do szkolnego wypracowania (było to oczywiście przed erą Internetu i zanim zaatakowała mnie pani Polansky), ale głównie żeby cieszyć się anonimowością, towarzystwem obcych ludzi, naukowców i całkowitym brakiem mishkinizmu. Moje pierwsze naprawdę dorosłe doświadczenie.
Dostrzegłem ją od razu, przy długim stole w rogu. Jeśli nie liczyć dżentelmena obsługującego służbowe biurko, była sama w wyłożonej boazerią sali. Miała jasne włosy zaplecione w dwa maleńkie warkoczyki przypięte nad uszami. Tak czesała się Amalie, kiedy się do niej zalecałem, i choć to absurdalne, zawsze brał mnie ten styl. Miała odsłoniętą i rozkosznie bezbronną szyję; kobieca szyja jest moim zdaniem najbardziej niedocenianą w naszej kulturze drugorzędną cechą płciową, tą, która zawsze działała na mnie piorunująco. Stałem dłuższą chwilę, przypatrując się, jak przewraca kartki. Potem w jakiś tajemniczy sposób, którego nikt nigdy nie potrafił mi przekonująco wytłumaczyć, uświadomiła sobie, że na nią patrzę, i odwróciła się raptownie. Nasze spojrzenia się spotkały. Skinąłem lekko głową. Uśmiechnęła się olśniewająco, wstała i podeszła do mnie. Nie wyglądała właściwie jak młoda Amalie (nie miała jej rysów), ale odznaczała się tym samym kocim wdziękiem; była raczej niskiego wzrostu, miała na sobie krótką szarą spódniczkę i piękną bluzkę z jaskrawo różowego jedwabiu. Ciemne pończochy, szczupłe kostki. Wyciągnęła rękę, uścisnąłem jej dłoń. Miała zielone oczy, zupełnie jak Amalie. Zapewne pan Mishkin, powiedziała. Jestem Miranda Kellogg. Przez chwilę nie mogłem wydobyć głosu. Poczułem elektryczny impuls w ramieniu i, obawiam się, przytrzymałem jej dłoń trochę za długo. Pamiętam, że sytuacja wydała mi się groteskowa.
List Bracegirdle'a (5)
Zbliżając się do domu, usłyszałem kobiece wrzaski i kiedy wszedłem, zobaczyłem ojca leżącego na mojej biednej matce i dzierżącego kij w dłoni; nigdy dotąd nie widziałem czegoś takiego anim nie myślał, że obaczę. A rzecz się miała tak: Margaret, dziewka służebna, znalazła w rzeczach mojej matki papistowski krucyfiks i różaniec i przyniosła to z miejsca ojcu, a on, pomyślawszy, że przez tyle lat dzielił stół i łoże z utajoną papistką, wpadł w szał i w furii zaczął ją okładać. Matka protestowała, że taka spotykają zapłata za wszystkie matczyne starania, ale na próżno. I choć wiedziałem, że ojciec jest w prawie, nie mogłem zdzierżyć i powstrzymałem jego ramię, mówiąc: Miej litość, przecie to twoja żona, ale on wrzasnął: To już nie jest dla mnie żona, i uderzył mnie takoż. I tu już nie mogłem zdzierżyć, pchnąłem go i upadł na podłogę. A my dwoje – to znaczy matka i ja, padliśmy na kolana, by śpieszyć mu z pomocą; prawdę rzekłszy, nic mu się nie stało, ale urażony w swej dumie zakrzyknął: Oby was oboje zabrała dżuma, nie pozostaniecie w moim domu ani jednej nocy, nie mam już żony ani syna.
Płacząc przeto gorzko, poszliśmy z domu, matka i ja, z kilkoma rzeczami. Wynająłem wózek, żeby przewieźć te dobra. Matka o mało nie umarła ze wstydu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności miałem złoto, jakie nam królewscy zapłacili za harmaty, funtów 68 i 125 pensów, nie byliśmy więc biedni i mogłem wynająć pokój w gospodzie Pod Człowiekiem z Żelaza na Hart Lane przy Crutched Friars, trzy pensy za nocleg i posiłek. Następnego ranka, zostawiwszy trochę drobnych pieniędzy matce, wynająłem łódź do Gravesend i z powrotem do Titchfield. Majster był kontent, że działa sprawiły się dobrze, ale zasępił się, gdy mu opowiedziałem, co zaszło w domu ojca, i jeszcze bardziej spochmurniał,
kiedy się dowiedział, że użyłem jego złota, żeby opłacić nasz nocleg i jeszcze nocleg matki na parę dni. Przyrzekłem mu, że spłacę wszystko co do pensa, i tłumaczyłem się koniecznością. Ale zarzucił mi, że łżę, i powiedział, że przegrałem pieniądze w karty albo przepiłem i pewnie miałem nadzieję, że zwiodę go bajaniem o papistach. Krótko mówiąc, doszło do bójki, bom nie mógł zachować krześciańskiej wyrozumiałości, jak się należało, ani uszanować swego majstra, bom nie mógł znieść jego obłudy, jako że sam był wielkim łgarzem i miał dziewkę na utrzymaniu. Com wygadał przed wszystkimi domownikami i takoż i jego żoną i była wielka kłótnia w tym domu. Nazajutrz wyrzucono mnie stamtąd w tym, com miał na grzbiecie, i bez papierów, żem ukończył termin.
Читать дальше