Nasz romans był rzeczywiście dość farsowy, bo podstawowym problemem było znalezienie miejsca, gdzie moglibyśmy to robić. Ona mieszkała z matką, a ja z Mickeyem Haasem, żadne z nas nie miało samochodu, ja, jak już wspominałem, byłem biedakiem, a pensja bibliotekarki nie wystarczała na hotele.
Pani Polansky i ja znaliśmy się od lat; przyglądała się z zainteresowaniem mojemu dorastaniu i towarzyszącemu mu rozwojowi potężnej muskulatury. Była drobną, bladą kobietą z jedwabistymi, bezbarwnymi włosami, które wiązała w koński ogon, dzięki czemu wyglądała młodziej. Co nietypowe dla tamtych czasów, była rozwódką i to dodawało pikanterii moim fantazjom, które zaczęły się, gdy miałem mniej więcej dwanaście lat. Kiedy to odtwarzam w pamięci (fałszywie, jak przypuszczam), mam wrażenie, że podeszła mnie całkiem sprytnie, wykorzystując moje zainteresowanie teatrem, aby skierować me myśli ku życiu erotycznemu, niedostępnemu na ogół w tamtych czasach uczniom szkoły średniej. Podsuwała mi książki, sztuki teatralne: Williamsa, Ibsena, Herbatkę i współczucie, francuską poezję erotyczną i Ulissesa, tę ostatnią powieść pożyczoną z prywatnej biblioteki. Nie jest specjalnie trudno uwieść kilkunastoletniego chłopca w pachnącej książkami, dobrze ogrzanej bibliotece w senne zimowe popołudnie. Nie przeszkadzały jej pryszcze. Zachwycała się moimi oczami. Seksowne, alkowiane oczy, mówiła.
Do pierwszego uwiedzenia doszło w służbowym pokoiku w bibliotece. Miała piętnastominutową przerwę, druga bibliotekarka siedziała przy biurku. Zrobiliśmy to na krześle koło grzejnika, który z sykiem wypuszczał parę, choć nie żywił żadnej urazy do pani Polansky. Wytrzymałem tylko parę minut, ale to wystarczyło, by wstrząsnął nią potężny paroksyzm, podczas którego, nie chcąc przyciągać uwagi swoich bibliotecznych zwierzchników, wypuszczała przez zaciśnięte zęby hektolitry powietrza; odtąd syk uchodzącej pary kojarzy mi się zawsze z rozpustą. Nie usłyszałem jej pełnego, wydanego z głębi serca krzyku ekstazy, dopóki miasto nie zaczęło zamykać bibliotek we wtorkowe i czwartkowe popołudnia, a ja nie mogłem korzystać ze swojego starego pokoju w rodzinnym mieszkaniu, kiedy Mutti pracowała w szpitalu.
Mieliśmy mniej więcej trzygodzinne okienko pomiędzy dwunastą a porą powrotu mojej siostry ze szkoły. Większość tego czasu pochłaniała nam podróż metrem z centrum Manhattanu na wschodni Brooklyn, więc zdzieraliśmy z siebie pośpiesznie ubrania, zaledwie szczęknął zamek w drzwiach. Wśród kobiet mego życia pani Polansky nie należała do najgłośniejszych w obwieszczaniu orgazmu, ale plasowała się w czołówce. W chwili szczytowania wydawała z siebie serię
głębokich i donośnych organowych jęków i biorąc pod uwagę farsowy charakter naszego romansu, można było przewidzieć, że pewnego dnia, kiedy po naszych wysiłkach będziemy doprowadzać do porządku ubrania, aby móc się pokazać zewnętrznemu światu, zastaniemy Mutti przy kuchennym stole. Wzięła z jakichś powodów wolne popołudnie i nigdy się nie dowiedziałem, jak długo tam siedziała. Jej oblicze pozostawało nieodgadnione, kiedy przedstawiałem jej panią P. jako korepetytorkę pomagającą mi w algebrze. Ruth wyciągnęła rękę i Mutti uścisnęła jej dłoń, całkiem poprawnie, po czym zaproponowała kawę.
Nie myślałem o tamtym popołudniu już od dłuższego czasu. W gruncie rzeczy nie bardzo lubię w ogóle myśleć o mieszkaniu matki, zwłaszcza o kuchni.
Wróćmy do Mickeya i jego żon. Louise, jak już powiedziałem, była pierwszą i przetrwała zwyczajowe siedem lat. W tym czasie rewolucja seksualna osiągnęła apogeum i Mickey też chciał w niej mieć swój udział, co dla profesora nie było takie trudne. Pojawiła się więc Marilyn Kaplan, wieczna studentka. Mickey zdążył się już dorobić dwójki dzieci, miał też psa i mieszkał w wielkim domu w Scarsdale, toteż zaspokojenie żądzy, jaką czuł do Marilyn, kosztowało go majątek. Z trzech jego żon Marilyn była najpiękniejsza w sensie klasycznej urody: duże czarne oczy, lśniące, długie kasztanowate włosy i duże ciało amerykańskiej dziewczyny, czyli długie nogi, szczupła talia, atomowy biust. Była zagorzałą feministką ze szkoły lat siedemdziesiątych: ignorowała męskie spojrzenia, choć jednocześnie nieustannie je przyciągała i rozkwitała pod ich wpływem. Urodziła mu kolejne dziecko i po jakichś trzech latach zniknęła z facetem z Berkeley, jak mi się zdaje, obojnaczym biseksualistą, wzorem politycznej poprawności. Jak wyjaśniał Mickey, problem był głównie natury intelektualnej: mój przyjaciel nie dorównywał jej poziomem znajomości teorii literatury. Uważała to za coś niemal tak ważnego jak seks, w której to dziedzinie była, według słów samego Mickeya, partnerką dominującą, obdarzoną nieograniczoną energią i inwencją.
Byłem raz na jej wykładzie. Zabrał mnie Mickey, temat brzmiał mniej więcej: „Uprzywilejowana funkcja tekstu w późnych komediach; teoria aktu mowy i formacja dyskursywna w utworach Szekspira”. Nie zrozumiałem z tego ani słowa. Powiedziałem to Mickeyowi, więc próbował mi tłumaczyć teorie Foucaulta, Althussera i Derridy i opowiadać o rewolucji w studiach literaturoznawczych,
których Marilyn była ozdobą, ale widziałem, że nie ma do tego serca. Problemem Mickeya, doszedłem do wniosku, było to, że choć potrafił mówić językiem aktualnych trendów w krytyce i szło mu to całkiem nieźle, naprawdę kochał Szekspira, a w oczach jego żony miłość do czegokolwiek uchodziła najwyraźniej za burżuazyjną afektację maskującą machinacje despotycznego patriarchatu. Marilyn sądziła, że uda jej się zmienić Mickeya, że wniesie świeży powiew do jego paternalistycznych, burżuazyjnych poglądów na literaturę, ale nic z tego. No i nigdy nie doprowadził jej do orgazmu, w odróżnieniu od Geralda z Berkeley, który to potrafił, tak przynajmniej twierdziła. Ale zostawiła mu dziecko.
Numerem trzy była, albo jest, Dierdre, redaktorka u Putnama, twór z kevlaru i strun fortepianowych, istota, która dążyła do perfekcji we wszystkim. Jest obecnie (wracamy na właściwy tor) głównym przedmiotem narzekań, jako że hołduje modzie, i to na całego. Dla Dierdre mieć nieodpowiednią lodówkę, iść na nieodpowiednie przyjęcie, pojawić się w nieodpowiednim klubie łub kurorcie, mieć nieodpowiedni dom w eleganckim Southampton czy Easthampton – to coś w rodzaju towarzyskiego raka. Teraz zapragnęła urodzić idealne dziecko, przed czym Mickey się raczej wzdraga, posiadając już trójkę. Opowiedział mi długą anegdotę o…
Wiecie, zapomniałem, o czym to było. O płytkach? O jakimś niemieckim urządzeniu? Sprzęcie kuchennym? O strategii antykoncepcyjnej? Chrzanić to, nieważne, rzecz w tym, że Dierdre kosztuje go majątek, podobnie jak pierwsza żona i pierwszy komplet dzieci. Z kolei Jason, którego urodziła mu Marilyn, sprawiał kłopoty wychowawcze, Mickey wydawał więc fortunę na szkoły specjalne i wizyty u psychiatrów, a ze względu na sytuację na rynku i zbyt licznych potencjalnych spadkobierców rodzinnego majątku popadł w poważne tarapaty finansowe. (Zaproponowałem mu pożyczkę, zaśmiał się: Cha, cha, nie jest jeszcze tak źle!). Takie sesje narzekań na te jędze są nieodłącznym elementem mojej przyjaźni z Mickeyem. Myślę, że nasłuchał się tego i ode mnie, choć miałem tylko jedną żonę. Osobliwą rzeczą, jeśli chodzi o żony Mickeya, jest jednak to, że przypadkiem pieprzyłem je wszystkie, choć nigdy wtedy, gdy pozostawały z nim w związku małżeńskim. Na coś takiego na pewno bym się nie poważył.
Louise i ja spędziliśmy razem jedno długie popołudnie jakieś dwa tygodnie przed ich ślubem. Powiedziała mi, że go kocha i chce mieć z nim dzieci, ale po prostu nie może znieść myśli, że już nigdy nie zrobi tego z innym mężczyzną, i że zawsze miała na mnie chętkę (jej określenie) i chciałaby spróbować, jak by to było, zanim wrota zatrzasną się na zawsze. Zachowywała się trochę nerwowo i było jasne, że Mickey nie wyszedł poza kurs wstępny, podczas gdy pani Polansky przerobiła ze mną cały program. Na tym popołudniu się skończyło, nigdy o nim nie wspomniała ani nie szukała więcej okazji i nie sądzę, żeby powiedziała o nim Mickeyowi, nawet kiedy już odszedł do Marilyn.
Читать дальше