Takim sposobem rok minął i drugi i przyszedł dzień Zwiastowania Najświętszej Maryi Pannie w roku trzecim, a kiedy stanąłem przed moim majstrem, żeby odebrać zapłatę, rzekł: To i co, Richard, myślisz pewnie, że traktowałem cię surowo? A ja odpowiedziałem szczerze: Tak, panie, to prawda. A on roześmiał się i powiedział: Ale urosłeś dwa razy taki i stwardniałeś jak kamień i nie jesteś już gryzipiórkiem, którym byłeś, ale prawdziwym odlewnikiem. Bo wiesz, że walimy młotami w żelazo nie dlatego, że nim pogardzamy ale żeby uczynić je mocniejszym.
Od tej pory traktował mnie łagodniej i zaczął zdradzać mi tajniki rzemiosła odlewniczego, na przykład jak rozpoznać dobrą rudę, że jest w niej dość wapienia lub dodać go więcej, i kiedy zwiększyć żar i sprawdzać miechy, tak żeby żar nie rozhartował żelaza, i jakie temperatury były dobre: po pierwsze, dla surówki, po drugie, dla ściany palenisk, po trzecie, dla narzędzi, po czwarte, dla małych dział, takich jak sakery i falkony, i w końcu do dużych harmat, jak kolubryny, półkolubryny i harmaty królewskie et cetera. A także jak przygotować obejmy na trzpień z gliny i sznura, jak napełnić formę, żeby nie pękła i nie przeciekała, i jak zmontować sznury i krążki linowe do podnoszenia dużych ciężarów. Tak minął kolejny rok, doskonaliłem swe umiejętności i nabierałem tężyzny także, bo posadził mnie przy swoim stole i karmił dobrze. Potem pod koniec roku nauczył mnie, jak ładować i odpalać harmatę.
Trudno Ci pewnie będzie to zrozumieć, Nan, jako kobiecie, ale kiedy usłyszałem po raz pierwszy huk harmat, to już przepadłem, taka mnie ogarnęła nieopisana żądza, żeby usłyszeć to jeszcze raz i zobaczyć lot kuli. Upajałem się widokiem tej mocy i potęgi. I mój kuzyn to zobaczył i rzecze mi w swej dobroci – a było to latem roku piątego, kiedy mi szedł szesnasty rok – mówi przeto: Ja muszę czuwać nad naprawą koła młyńskiego, czy pojechałbyś z kolubrynami do Tower i dopilnował, jak będzie je tam próbować artyleryja. Bardzom się do tego palił, bo przez cały ten czas nie widziałem matki ani ojca, wyruszyłem przeto dwoma wozami z harmatami złożonymi w słomie, każdy wóz zaprzężony w sześć wołów i ludzie wynajęci do powożenia, od Titchfield do Portsmouth, stamtąd lugrem do Gravesend i przesiadka na barkę i w górę rzeki do Tower. Nigdym przedtem nie płynął łodzią i barzo mi się to spodobało i nie miałem choroby morskiej jak niektórzy, co płynęli ze mną.
Harmaty zostały dostarczone do Tower bez przygód za com dziękował Bogu z całego serca, bo przewiezienie dwóch harmat, 48 cetnarów każda, to nie przelewki, i to po drogach, jakie były w tym czasie, i z woźnicami, co lubią pociągnąć z flaszy, i ze zwykłymi niebezpieczeństwami na morzu. Udałem się na Fish Street i zostałem przywitany z wielką serdecznością przez rodzinę, dla której mój męski wygląd był wielką siurpryzą, i trzymali mnie do późnej nocy, żebym opowiadał, co się działo przez te wszystkie lata, kiedyśmy się nie widzieli. Ale ojciec mój chciał mnie traktować jak dawniej, co z trudem znosiłem, będąc teraz mężczyzną, nie chłopcem. Znosiłem to tylko dla mojej matki, dla spokoju w domu i dla przykazania czcij ojca swego. Mieliśmy nową dziewkę służebną, Margaret Ames: kwaśne, obłudne stworzenie, choć dobra krześcianka, z powodów, których nigdy nie odgadłem, jakoś mnie nie lubiła.
Nazajutrz o świcie poszedłem do Tower na próby. Oficyjer artyleryi nazwiskiem Peter Hastynges był zdumiony moją młodością, bo spodziewał się mojego kuzyna jak zawżdy. Obie kolubryny zostały przeto dwakroć załadowane, żeby
można było zobaczyć, czy się nie rozpękną, ale, dzięki Bogu, wytrzymały. Po wszystkim zasiadłem do posiłku z panem Hastyngesem i paroma innymi oficyjerami, rozmowa była bardzo wesoła, ale rubaszna, bo wielu z tej kompanii było kanonierami, którzy przybyli ostatnio z pól bitewnych w Niderlandach. Taka rozmowa bardzo mi do gustu przypadła, bo pragnąłem poznać to rzemiosło i nalegałem, aby odpowiedzieli na moje pytania, na przykład jak ustawić harmatę najkorzystniej w polu, jak nią najlepiej wycelować, o różne rodzaje i jakość prochu, jak go mieszać i przechowywać, jak szacować odległość do celu. To ostatnie pytanie wywołało spór, bo każdy miał inne zdanie. Jeden mówił, że trzeba zaufać oku, drugi, że trzeba oddać próbne strzały, przypatrując się bacznie, gdzie padła kula, i przy każdym wystrzale dodawać i ujmować prochu, także zmieniając jego ilość zależnie od rozgrzania harmaty z upływem dnia, bo rozgrzana niesie dalej przy tym samym ładunku.
Tu zapytałem ich, czemu nie posłużą się metodą trójkątów i sinusów, i tu zdumieli się, bo nigdy o czymś takim nie słyszeli. Nakreśliłem im przeto mały rysunek, pokazując, jak posługiwać się kwadrantem, węgielnicą, przymiarem jardowym, żeby określić odległość od jednego punktu do drugiego, bardzo odległego. Musieli zobaczyć i wypróbować tę metodę bez zwłoki, więc przygotowałem wszystko i spróbowałem określić odległość do dalekiego drzewa i potem zmierzyliśmy ją krokami i byli bardzo ukontentowani tym, jak się to zgadzało z moimi obliczeniami. Potem Thomas Keane, człek wielkiego serca, poklepał mnie po ramieniu, mówiąc: Chłopcze, zrobię z ciebie prawdziwego kanoniera. Jeśli cię zmęczy odlewanie harmat, możesz iść ze mną jako pomocnik ogniomistrza, matrosse, na wojnę i i strzelać do Ispanów, bo matrosse jest wielką pomocą dla ogniomistrza. Ja zaś podziękowałem mu grzecznie, ale powiedziałem, że na razie nie myślę o wojnie – oto jak nieznane są nam zamiary i dzieła Pańskie.
Kiedy dwaj detektywi wyszli, nie pognałem natychmiast z powrotem do pracy. Dokończyłem rutynowe ćwiczenia na siłowni, potem wziąłem prysznic i parówkę. Jadąc samochodem, nie wdałem się w ożywioną rozmowę z Omarem. Mój kierowca niemal obsesyjnie przeżywa nasze zaangażowanie w Iraku i w ogóle martwią go stosunki między jego przybraną ojczyzną a światem islamskim. Po Jedenastym Września nie doświadczył w tym mieście niczego przyjemnego. Tego konkretnego poranka, gdy radio wyszemrało już jak zwykle złe wiadomości i Omar wygłosił stosowny komentarz, jedyną potwornością, jaka zaprzątała mi głowę, był ponury los mojego ostatniego klienta, Bulstrode'a. Czy to możliwe, że znalazł dokument, który mógł zaprowadzić do bezcennego manuskryptu? I czy zabito go dlatego, że chciano się dowiedzieć, gdzie rzeczony dokument się znajduje? Przyszła mi do głowy jeszcze mniej przyjemna myśl: tortury oznaczały, że komuś bardzo zależało na wydobyciu od niego informacji, a jakiej informacji mógł im udzielić oprócz podania nazwiska osoby, której powierzył swój rękopis, czyli mojego? Nie znałem właściwie tego człowieka, ale ani przez chwilę nie zakładałem, że poddany torturom byłby w stanie wytrzymać i nie zdradzić miejsca, w którym znajduje się gruba koperta.
I znów, tak jak przy rozmowie z gliniarzami, mam poczucie nierealności, jakbym wchodził w formy wytworzone przez literacką fikcję. Wkrótce po skończeniu studiów, kiedy trwał jeszcze nabór do wojska, nie będąc typem buntownika, poddałem się temu, co nieuniknione, i stawiłem na ochotnika (jak sądzę, jeden jedyny z całego roku) przed komisją poborową. Przydzielili mnie do oddziału medycznego, nie do piechoty, i wylądowałem w 12 Szpitalu Ewakuacyjnym w Cu Chi w Wietnamie Południowym. W przeciwieństwie do mojego dziadka esesmana byłem absolutnie niewyróżniającym się żołnierzem – jak to się wówczas mówiło, dekownikiem albo cykorem – ale udało mi się zobaczyć spektakularny wybuch składu amunicji trafionego rakietą nieprzyjaciela i do dziś pamiętam, że świadkowie, aby jakoś „uprawomocnić” to przeżycie, wciąż powtarzali: „To było całkiem jak w filmie”. Tak więc, choć życie jest na ogół mało porywające, kiedy znajdziemy się w sytuacji z rodzaju tych, jakie uwielbiają autorzy thrillerów, nie potrafimy jej autentycznie przeżyć, bo nasza wyobraźnia została całkowicie opanowana przez stereotypy z literatury popularnej. I efektem jest coś na kształt tępego oszołomienia, poczucie, że cokolwiek to było, nie mogło się zdarzyć naprawdę. Myślimy dokładnie tak: To mi się nie może przydarzyć.
Читать дальше