W końcu z kabiny wyszedł jakiś mężczyzna w skórzanej samochodowej kurtce i miejskich mokasynach. Próbował wkroczyć na pomost, ślizgając się na mokrych deskach z włókna szklanego, i rozłożył się jak długi, gdy łódź uderzyła o przystań po raz szósty. Crosetti pomyślał, że to błazeństwo potrwa jeszcze jakiś czas, poszedł więc do łazienki, włożył buty, zadzwonił z komórki i zszedł do kuchni. Mishkin już tam był i pił kawę.
– Zjawili się – oznajmił Crosetti, nalewając sobie kawy. – Przyrządziłeś tarty?
– Tak, rozpieściła mnie córka, kiedy była mała. Poczęstuj się.
– Dziękuję – powiedział Crosetti, wkładając dwie grzanki do tostera. – Udało im się przycumować?
Okno było po niewłaściwej stronie, ale przysunąwszy się blisko, można było dojrzeć kraniec pomostu. Mishkin zerknął zza kretonowej zasłonki i odparł:
– Prawie. Zabezpieczyli dziób i teraz próbują manewrować rufą.
– Chyba są lepszymi gangsterami niż żeglarzami.
– Święte słowa. W Nowym Jorku nasłali na mnie paru kiepskich gangsterów, choć nie byli to ludzie Szwanowa. Jestem pewien, że w tym przypadku zmobilizował swój najlepszy zespół. No i co, wciąż uważasz, że to film?
– Nie, ale skoro już pytasz, to powiem ci, że zaczynam się bać.
– Mógłbyś prysnąć. Nikt się tu ciebie nie spodziewa.
– Ale jest tu Rolly.
– To prawda. Jakaś ostatnia rada scenarzysty?
– Cokolwiek zaplanujesz, będzie w tym jakiś błąd.
– Bo…?
– Po pierwsze, wszystkiego nie przewidzisz; po drugie, w ostatnich sześciu minutach potrzebny jest nagły zwrot akcji, bo inaczej spadnie napięcie.
– Przynajmniej nie będziemy mieli walki na pięści w opuszczonej fabryce. Chodźmy przywitać naszych gości.
Mishkin wyszedł z kuchni, a Crosetti zbliżył się do okna. Usłyszał, jak silnik gaśnie, i zobaczył, że łódź została już przycumowana i że pojawiają się ludzie: wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce, który wcześniej zszedł na pokład, facet średniego wzrostu we flauszowym płaszczu i futrzanej czapce (szef), potem gość o
posturze obrońcy piłkarskiego, też w czarnej skórze, który prowadził dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę, za nimi kobieta w białej kurtce z kapturem naciągniętym na głowę, za nią mężczyzna w trenczu i tweedowej czapce, z dolną połową twarzy owiniętą wełnianym pasiastym szalem, a na końcu jeszcze jeden typ w skórze sięgającej pół łydki.
Crosetti wszedł do dużego pokoju.
Mishkin dokładał do ognia, który właśnie rozniecił, płomień buchnął i w powietrzu rozszedł się żywiczny zapach. Feralna koperta leżała wciąż na stole, ale laptopa nie było.
Frontowe drzwi otworzyły się z impetem i dwóch gangsterów wtargnęło do środka – wysoki i ten w długim płaszczu, który miał bladą i zdeformowaną twarz jak ciastowaty upiór z Pogromców duchów. Za nim wszedł mężczyzna, w którym Crosetti domyślił się słynnego Szwanowa. Powiedział coś po rosyjsku do swoich ludzi i ci natychmiast chwycili Mishkina, przewrócili go na ziemię i zaczęli kopać. Tymczasem do domu wkroczyła reszta towarzystwa z łodzi, popychana przez pokładowego. Crosetti zarejestrował mnóstwo szczegółów jednocześnie. Po pierwsze, Mishkin nie stawiał oporu, choć w Londynie Crosetti widział, jak cisnął wielkim facetem niczym krążkiem frisbee. Po drugie, dzieci. Imogen, wściekła, pośpieszyła ojcu z pomocą i udałoby się jej, gdyby pokładowy w porę jej nie złapał. Z Niko działo się coś niedobrego, głowę miał spuszczoną i nienaturalnie przekrzywioną, ręce kreśliły w powietrzu jakieś bezsensowne wzory. Zdawało się, że nuci coś czy też mówi do siebie, czuć go było też wymiocinami, których ślady widniały na kurtce. I wreszcie kobieta. Zsunęła kaptur, odsłaniając długie, ciemne i niezbyt czyste włosy, a jej twarz, na której malowała się groza, zwrócona była w stronę Mishkina. Mężczyzna w trenczu także przyglądał się tej masakrze, ale bez zgrozy, raczej z chorobliwą fascynacją, a może nawet zadowoleniem.
Wszystko to Crosetti odnotował w bardzo krótkim czasie, który, jak wiedział doskonale, na ekranie odpowiadałby minucie z okładem. Kobieta krzyknęła do Szwanowa, żeby przestał, tamten coś jej odpowiedział, ale kazał swoim ludziom się uspokoić. Postawili Mishkina na nogi, podtrzymując go pod pachy. Zamrugał, otarł ślinę i krew sączącą się z ust i powiedział do dzieci:
– Przepraszam was, nie wiedziałem, że tak się stanie. Zrobili wam krzywdę?
– Właściwie nie powiedziała dziewczynka. Ale Niko pochorował się w motorówce i dziwnie się zachowuje.
Szwanow podszedł do Mishkina i uderzył go z całej siły w twarz.
– To wyłącznie twoja wina, Mishkin – oświadczył. – Próbowałem się zachowywać jak człowiek cywilizowany, żeby dostać to, co jest moją własnością, i co
otrzymałem? Szacunek? Nie, musiałem cię ścigać aż tutaj, co jest dla mnie bardzo uciążliwe, a poza tym zmusiłeś mnie do uprowadzenia dzieci, a to już jest skandaliczne. Osip Szwanow nie uprowadza dzieci, mówiłem ci kiedyś, ale ty nie słuchałeś. I teraz musieliśmy się do tego posunąć. No dobra, oddaj mi moją własność, czyli rękopis Williama Szekspira.
Ale Mishkin patrzył na kobietę.
– Jak się masz, Mirando? Dlaczego zmieniłaś kolor włosów? I oczu?
Kobieta milczała.
Szwanow znów uderzył Mishkina w twarz; krew trysnęła na ścianę, tworząc nad kominkiem nieregularny wzór.
– Nie, nie patrz na nią, patrz na mnie, ty głupia prawnicza świnio! Gdzie jest
moja własność?
– Leży w kopercie na stole – oznajmił Crosetti.
Wszyscy odwrócili się w jego stronę.
– Kim jest ten facet? – warknął Szwanow.
– To Albert Crosetti – wyjaśnił Mishkin. – Człowiek, który znalazł oryginalny rękopis Bracegirdle'a i sprzedał go profesorowi Bulstrode'owi. A przynajmniej tak twierdzi.
Szwanow podszedł do stołu i wyciągnął rękopis z koperty. Przywołał gestem mężczyznę w trenczu, który zbliżył się pośpiesznie. Mishkin powiedział:
– Skoro już dokonujemy prezentacji: Crosetti, to jest profesor Mickey Haas,
najwybitniejszy na świecie znawca Szekspira. Przynajmniej on tak twierdzi.
Haas wziął plik kartek od Szwanowa, usiadł przy stole, włożył okulary do czytania i zaczął studiować pierwszą stronę. Crosetti widział, jak trzęsą mu się ręce. Przez prawie pół godziny słychać było tylko trzask ognia, mamrotanie chłopca i szelest sztywnego starego papieru.
– No? I co pan powie, profesorze? – zapytał Szwanow.
– Zdumiewające! Oczywiście trzeba jeszcze przeprowadzić testy laboratoryjne, ale widziałem w życiu mnóstwo siedemnastowiecznych manuskryptów i moim
zdaniem ten jest autentyczny. Papier pochodzi z epoki, inkaust też, pismo… no cóż, nie mamy właściwie próbek pisma Szekspira oprócz kilku autografów, jest też naturalnie część manuskryptu sztuki Sir Tomasz Morus przypisywana Szekspirowi, ale z pewnością, to znaczy najprawdopodobniej…
– Do rzeczy, profesorze, czy to ma jakąś wartość handlową?
Haas odpowiedział dziwnym, napiętym głosem, wymawiając słowa z nienaturalną precyzją:
– Myślę, że tak, ten język, ten styl, Boże, tak, trzeba to poddać, jak wspomniałem, różnym testom, ale uważam, że tak, to rękopis nieznanej sztuki Williama Szekspira.
Szwanow rąbnął go w plecy tak mocno, że okulary zsunęły się uczonemu odrobinę z nosa.
– Świetnie! Doskonale! zapiał i wszyscy gangsterzy uśmiechnęli się jak jeden mąż.
– A co spodziewałeś się od niego usłyszeć, Osip? – odezwał się Mishkin. – Ten rękopis to podróba. Zmontował tę całą aferę z fałszerzem Leonardem Pascoe. Mam na to dowód.
Читать дальше