Musiałem też po naszym spotkaniu z fałszerzem Pascoe wiedzieć gdzieś w głębi ducha, że był tylko jeden znany mi osobnik zdolny wymyślić przekręt, do którego zostałby siłą rzeczy wynajęty, on, największy na świecie ekspert od Szekspira, jedyny, który miał powiązania ze Szwanowem, z Bulstrode'em i z Jakiem „Przygłupem” Mishkinem. Zamierza wynająć bandę żydowskich gangsterów za miliony dolarów i raczej wątpię, czy zdołam go jakoś powstrzymać. To dziwne, ale pod pewnymi względami przypomina mojego ojca: kiedy Izzy mówi, że rachunek się zgadza, nikt w to nie wątpi. Kiedy Mickey mówi, że to Szekspir ditto.
Pozostaje pytanie, dlaczego przyjechałem właśnie tu, zamiast ukryć się naprawdę w jednym z miliardów anonimowych i niemożliwych do wytropienia miejsc dostępnych dla faceta z mnóstwem forsy. Bo jestem już tym wszystkim zmęczony. Bo chcę być kimś realnym. Nie dbam za bardzo o to, czy mnie zabiją,
ale zanim to nastąpi, chcę się znaleźć w królestwie prawdy. Bardzo szlachetne uczucie, Mishkin, ale jest jeszcze jeden powód. Uświadomiłem sobie całkiem niedawno, że ów obraz, jaki zaprezentowała mi sobą Miranda jej uczesanie, jej suknia, cały jej wygląd – był pomyślany tak, aby przypominała mi moją żonę z okresu, kiedy się poznaliśmy, najbardziej jak to tylko możliwe. To właśnie strąciło mnie z mojej niezbyt bezpiecznej orbity, to była sprytna zagrywka. A kto wiedział, jak wyglądała ta dziewczyna z odległej przeszłości, kto ją widział niezliczenie wiele razy, kto słyszał z moich własnych ust, co mnie w niej tak podniecało? Oczywiście Najlepszy Przyjaciel. Boże, jakie to banalne! Każdy średnio inteligentny człowiek, który będzie to czytał, zorientuje się od razu, co mnie czeka, znacznie wcześniej ode mnie, ale czyż nie jest to typowe, czyż nie widzimy wszystkich sekretów innych ludzi oprócz swoich własnych, czyż nie dostrzegamy najpierw źdźbła w oku bliźniego? Tak, to stary poczciwy Mickey mnie wrobił i mam tylko nadzieję, że w ramach zemsty przywiezie ją ze sobą. Chciałbym ją zobaczyć jeszcze raz.
Jadąc metrem, Crosetti nie mógł się powstrzymać od śmiechu, co zwróciło uwagę pozostałych pasażerów. Kobieta z dwojgiem małych dzieci przesiadła się gdzie indziej. Śmiał się, bo znów jechał metrem po kilku tygodniach życia typowego dla wyższych sfer, życia w świecie prywatnych odrzutowców i pięciogwiazdkowych hoteli, za które nie musiał płacić. I nagle pozbawiono go pieniędzy równych budżetowi Titanica. Te dziesięć lub może nawet pięćdziesiąt tysięcy bardzo by mu jednak pomogło, gdyby je kiedykolwiek dostał. Wiedział, że Mishkin zapłaci. Był draniem, ale nie aż takim. Te pieniądze oznaczały, że mógłby na jakiś czas zwolnić się z pracy i dokładając oszczędności, ukończyć studia w nowojorskiej szkole filmowej.
Czuł się świetnie, kiedy wchodził do domu matki, toteż zaskoczyło go niemiłe przyjęcie, z jakim się spotkał. Mary Peg, jak się okazało, chciała zobaczyć rękopis i była oburzona faktem, że jej tępy syn znów rozstał się ze skarbem, a poza tym zdążyła już powiedzieć Fanny Dubrowicz, że sztuka została znaleziona, i oczywiście Fanny aż kipiała z niecierpliwości. Na próżno Crosetti wyjaśniał, że co najmniej dwa niezależne od siebie gangi również poszukują rękopisu i że w tej chwili
jest to obiekt równie poręczny jak uzbrojona bomba jądrowa. Zresztą tak czy inaczej Mishkin opłacił wszelkie koszty uwieńczonych sukcesem poszukiwań i zapewnił ochronę, bez czego on, Crosetti, w ogóle niczego by nie znalazł albo, gdyby znalazł, mógłby już leżeć w płytkim angielskim grobie.
Reakcją Mary Peg był szloch i zarówno Albert, jak i Klim musieli użyć wszelkich swoich talentów, aby panią Crosetti rozweselić i pomóc jej dojść do siebie. Pomogły im w tym wydatnie dzieci. Crosetti został na kolacji, na którą podano spaghetti z klopsikami (nie po raz pierwszy w tym tygodniu, jak zdradził Klim), i nie mógł się nadziwić, jak udało się stworzyć od podstaw atmosferę domu dziadków w sytuacji całkiem przecież przypadkowej i zaskakującej. Wiedział, że coś takiego zawsze zdarzało się u Dickensa, ale nigdy się z tym nie spotkał we współczesnym Nowym Jorku. A może, pomyślał później, wszystkie epoki były takie same, potrzeba utrzymania klimatu rodzinnego zawsze się kryła pod zewnętrzną skorupą egoizmu. Najwidoczniej Mary Peg miała olbrzymie rezerwy babcinej energii, która nie znalazła dotychczas ujścia w jej relacjach z własnymi latoroślami, wciąż bezdzietnymi. Klim natomiast przeobraził się w dziadka z baśni: ileż naopowiadał im historyjek, ileż było zabawnych min, ile strugania fujarek i rozmaitych zabawek, ile przejażdżek na barana, ile znał głupiutkich piosenek, a wszystko przy akompaniamencie żartobliwych poszturchiwań i łaskotek! Dzieci, zwłaszcza mała Molly, rozkwitły w tej atmosferze, jak to zwykle bywa z maluchami. Wszystkie na ogół wierzą bez zastrzeżeń w baśnie i przeniesienie się z zamku złego ogra do krainy dobrych wróżek jest dla nich czymś absolutnie naturalnym.
Crosetti był szczęśliwy za wszystkich, ale teraz czuł jeszcze coś więcej, jak gdyby cała ta sytuacja umocniła go w instynktownym przekonaniu, że jego czas w domu matki dobiegł końca. Poza tym nie było tu dla niego miejsca; czuł się nieswojo, kiedy z dziecięcych twarzy patrzyła na niego Rolly. Spakował swoje manatki, wynajął przyczepę do rodzinnego samochodu i w ciągu jednego dnia wyniósł się z domu, zaopatrzony w czek na dziesięć tysięcy, który Mishkin przysłał mu kurierem. Nikt nie nalegał, żeby został.
Przy wtórze muzyki rozpakowywał właśnie kartony w swoim nowym, wynajmowanym na spółkę lofcie, gdy poczuł wibrowanie telefonu w kieszeni. Wyciągnął komórkę i przyłożył do ucha.
– Zapisz to. Mam pół minuty.
– Carolyn?
– Zapisz to. Boże, musisz mi pomóc!
Podała adres i drogę do domu nad jeziorem w Adirondacks.
Crosetti wyciągnął długopis i nagryzmolił informację na lewym przedramieniu.
– Gdzie jesteś, Carolyn? Co się dzieje, do cholery?
– Po postu przyjedź i nie dzwoń na ten numer. Oni zabiją… Resztę zagłuszyły trzaski.
Niedobrze, pomyślał Crosetti, właściwie banał, zwłaszcza to przerwane połączenie. Film miał się skończyć słodko-gorzką nutą przegranej, podążając za bohaterem, który wraca do swojej pracy, może sugestią, że ma kontakt z dziećmi, a życie toczy się dalej, może nawet dla pobudzenia ciekawości domysłem, że Rolly żyje. Ale nie aż tak banalnie. Myślał o tym dłuższą chwilę, układając książki na nieheblowanych sosnowych półkach, zanim dotarł do niego sens tego, co usłyszał. Pot wystąpił mu na twarz; musiał natychmiast usiąść w zakurzonym bujanym fotelu ze sterczącymi sprężynami, który przyniósł z ulicy. Ona naprawdę doprowadzi mnie do obłędu, pomyślał; nie, to powinien być czas przeszły. Okay, a więc jestem zwierzyną, jestem też agentem specjalnej troski. Co mi jest potrzebne? Smith & Wesson został w domu matki i nie było sposobu, żeby tam wrócić i tłumaczyć, w jakim celu chce go zabrać. Teraz, kiedy przyszło mu do głowy, że musiałby znów go użyć… nie, wielkie dzięki. Ale miał buty turystyczne, odhaczone; czarny rybacki sweter a la Richard Widmark, odhaczony. Bejsbolówka? Nie, wełniana czapka będzie znacznie lepsza, a także nóż wojskowy i granatnik… nie, to żarty, i wierny czarny płaszcz przeciwdeszczowy, wciąż z resztkami błota ze starej Anglii, portfel, klucze, ach, lornetka, żeby nie zapomnieć, no dobra, jestem gotów, zupełnie jakbym szedł na spotkanie z Bóg wie iloma uzbrojonymi po zęby rosyjskimi gangsterami…
Читать дальше