– Że co?
W drzwiach stał Beck, jeden ze współlokatorów Crosettiego, i patrzył na niego dziwnie. Beck odznaczał się trupią bladością, pracował jako inżynier dźwięku i pisał recenzje z filmów, których nikt prócz niego nigdy nie widział lub które być może w ogóle nie powstały.
– Nic nie mówiłem – powiedział Crosetti.
– Owszem, mówiłeś, i to głośno, jakbyś był wkurzony. Myślałem, że ktoś jest tu z tobą, a potem przypomniałem sobie, że przyszedłeś sam.
– Ach, więc mówiłem do siebie. Po prostu mi odbija, to wszystko.
– O, kurwa, facet, witamy w klubie. Gdyby trzeba ci było zrobić lobotomię, to mogę zacząć ostrzyć śrubokręt.
– Chodzi o dziewczynę – wyznał Crosetti. – To dziewczyna doprowadziła mnie do obłędu. Najpierw mnie rzuciła, a teraz chce, żebym ją ratował. Już po raz drugi przydarza mi się taka sytuacja.
– Nieważne. Ja trzymam się raczej biblijnej zasady świętego Nelsona Algrena: nigdy nie dymaj kobiety, która ma więcej problemów niż ty. Oczywiście on sam dymał Simone de Beauvoir…
– Dzięki. Będę o tym pamiętał w przyszłym życiu. A na razie mężczyzna musi zrobić to, co do niego należy. Mogę skorzystać z twojego komputera? Potrzebuję kilku map.
Wydostanie się z miasta zajęło mu jak zwykle trzy kwadranse, ale na drodze szybkiego ruchu za Tappan Zee nadrobił stracony czas. Stara fury była utrzymywana w idealnym stanie; pod maską ukryto silnik V-8 o pojemności ponad siedmiu decymetrów sześciennych, na zewnątrz pysznił się woskowany granatowy lakier plus przeróżne tabliczki i dekalkomanie, jakich używają policjanci, żeby rozpoznali ich koledzy po fachu i żeby w ten sposób uodpornić swoje samochody na wszystkie praktycznie nalepki. Crosetti wycisnął z maszyny znacznie ponad setkę i dotarł do Albany w dwie godziny. Kolejne sto czterdzieści pięć kilometrów i siedemdziesiąt minut wystarczyło, by znalazł się w Pottersville, gdzie zatankował i zjadł na stacji benzynowej koszmarny posiłek z kuchenki mikrofalowej. Tymczasem zdążyło się ściemnić i zaczął padać śnieg. Grube płatki wydawały się wielkie jak piłeczki do golfa, gdy bombardowały szybę, choć było wciąż zbyt ciepło, by utrzymywały się na asfalcie, nie musiał więc zwalniać. Włączywszy autopilota, pogrążył się w autostradowym półśnie, jego umysł zaś podążał tropami filmowych fabuł, krążył wśród dziwacznych faktów, usiłował przywołać spójne wspomnienia
banalnych zdarzeń z codziennego życia, zwłaszcza z żałośnie krótkiego okresu, kiedy towarzyszyła mu Carolyn Rolly.
Na drodze stanowej numer 2, w którą skręcił piętnaście minut później, czuł się tak, jakby smuga światła z reflektorów przebijała wąski tunel przez szklaną kulę z wirującymi płatkami. Po błyskawicznym pokonaniu drogi szybkiego ruchu miał teraz wrażenie, że stoi w miejscu. Jechał tak przez nieznośnie długi czas i w końcu pojawiły się przed nim pojedyncze światła; było to miasteczko New Weimar, dwie stacje benzynowe, kilka pułapek na turystów, trochę porozrzucanych gdzieniegdzie domów, potem wypatrywanie znaku, który wskazywał szutrową drogę do jeziora Henry. Przegapił go za pierwszym razem, musiał więc zawrócić na ośnieżonej drodze i wypatrywać oczy, aż wreszcie go dostrzegł. Był przekrzywiony i podziurawiony kulami. W taki sposób uzbrojeni miejscowi manifestowali klasowy gniew bogaczom, którzy byli właścicielami jeziora.
Kolejny, jeszcze węższy tunel; tu śnieg przylgnął do nawierzchni, co sprawiało, że samochód zarzucał na wzniesieniach. Czas zwolnił, Crosetti stracił jego poczucie. Fury mogła się poszczycić tylko staroświeckim radiem z falami długimi, które przez ostatnie kilkanaście kilometrów nadawało jedynie zakłócaną trzaskami muzykę country. Crosetti je zgasił. Teraz słychać było wyłącznie syk wycieraczek i pełen zadowolenia pomruk potężnego silnika. Żółty błysk przed podwójną strzałką, droga kończąca się skrzyżowaniem w kształcie litery „T”. Zapalił lampkę w środku i sięgnął po mapę. Skręt w prawo i wkrótce pojawiło się kilka skrzynek pocztowych, oblepionych mokrym śniegiem, oraz zasypany podjazd. Przejechał jeszcze kilka metrów, wyjął wielką latarkę ze schowka i ruszył przed siebie. Było parę minut po trzeciej nad ranem.
I oto wyrósł przed nim dom, solidna wiejska siedziba z okorowanych bali, ze stromym dachem i szeroką werandą z trzech stron. Z okien od frontu padało nikłe światło, tworząc na świeżym śniegu żółtą plamę. Obchodząc budynek, Crosetti wyczuwał raczej, niż dostrzegał, obecność jeziora, nieprzeniknionej czerni w miejscu, gdzie kończył się śnieg i gdzie wysuwał się cienki biały palec przystań.
Wszedł ostrożnie na schodki werandy, przycisnął twarz do oświetlonego okna i zobaczył duży pokój: rustykalne meble z polerowanego cedru obite szkocką kratą
i wielki kamienny kominek, na którym płonął ogień. Na podłodze leżały indiańskie chodniki, nad paleniskiem zawieszono głowę łosia. Drugą ścianę zakrywała wbudowana półka z książkami, na której stała droga aparatura stereo. Żadnego dostrzegalnego ruchu ani dźwięku. Przekręcając mosiężną gałkę, spróbował otworzyć drzwi ustąpiły natychmiast. Wszedł i zamknął je za sobą. Usłyszał teraz prócz trzasku ognia na kominku dochodzące z sąsiedniej izby odgłosy domowej krzątaniny: brzęk naczyń, męski głos nucący jakąś melodyjkę. W domu pachniało cedrem, ogniem i, nieco słabiej, świeżą kawą. Przy bocznych oknach stał okrągły sosnowy stół, na nim mrugał włączony laptop. Obok leżała znajoma gruba koperta. Crosetti miał już rzucić okiem na ekran, gdy do pokoju wszedł Jake Mishkin z parującym kubkiem w dłoni. Zobaczywszy przybysza, stanął jak wryty.
– Crosetti? A ty co tu robisz?
– Byłem w okolicy. Pomyślałem sobie, że wpadnę.
Mishkin uśmiechnął się blado.
– Niezły tekst. Chcesz kawy? Takiej jak moja, z irlandzką whisky?
– Dzięki. Z przyjemnością.
Mishkin ruszył w stronę kuchni, ale po chwili przystanął, podszedł do laptopa i wyłączył go. Crosetti usiadł na sofie, twarzą do ognia, i próbował się odprężyć, doznając dziwnego uczucia, jakie na ogół pojawia się po samochodowym maratonie, że wciąż siedzi za kierownicą. Po chwili wrócił Mishkin z drugim kubkiem i postawił go na sosnowym stoliku przed sofą.
– Mam nadzieję, że nie chodzi o czek – oznajmił, kiedy już napili się po łyku.
– Nie, z czekiem wszystko w porządku, dziękuję.
– A więc czemu zawdzięczam…?
– Chodzi o Carolyn Rolly. Zadzwoniła do mnie przerażona i podała mi ten adres, więc przyjechałem.
– Tłukłeś się… zaraz… osiem godzin, i to w taką śnieżycę, bo poprosiła cię o to Carolyn Rolly?
– Tak, trudno to wytłumaczyć.
– Prawdziwa miłość.
– Niezupełnie, ale… coś w tym rodzaju. Właściwie jestem głupi.
– Doskonale to rozumiem. – Mishkin skinął głową. – Ale tak się składa, że jej tu nie ma. Muszę cię też uprzedzić, że spodziewam się innych gości. Może być tu nieprzyjemnie.
– Masz na myśli Szwanowa.
– I innych.
– Na przykład?
– Na przykład Mickeya Haasa, słynnego szekspirologa i mojego serdecznego przyjaciela. Ten dom należy do niego. Przyjedzie tu, żeby potwierdzić autentyczność rękopisu.
– Myślałem, że będzie to wymagało pomiaru zawartości węgla radioaktywnego, analizy inkaustu…
– Tak, ale sprytni fałszerze potrafią podrobić zarówno inkaust, jak i papier. Tym, czego nie można podrobić, jest indywidualny styl Szekspira i Mickey ma właśnie to ocenić.
Читать дальше