Krótki lot maleńkim mocnym learjetem, pilot niekomunikatywny, ale skuteczny, lawirujący maszyną po szlakach unikanych przez linie komercyjne. W połowię lotu Rolly dodzwoniła się do dzieci, tak przynajmniej wywnioskował: nie zwierzała mu się, tylko siedziała z wilgotnymi oczami, zapatrzona w jaskrawą biel chmur. Pozwoliła się jednak trzymać za rękę.
Wylądowali na jakimś lotnisku w Midlands, którego nazwy Crosetti nawet nie zauważył. Tam czekał na nich pan Brown z agencji Osborne, ubrany w żółty kombinezon z insygniami Severn Trent Water Board. Podczas jazdy przedstawił swój plan: udać się tam od razu, przystąpić śmiało do akcji, znaleźć to, co było do znalezienia, jeśli w ogóle coś tam było, i wycofać się. Pod Londynem czekał na nich kolejny samolot, który miał ich zabrać do Nowego Jorku. Crosetti zapytał go, czy wie, czego szukają.
– Ja nie – odparł Brown. – Nie muszę wiedzieć, jestem tylko pomocnikiem. Za nami jedzie wynajęty van ze sprzętem i zespołem do jego obsługi, radar, którym można penetrować ziemię, stroje zabezpieczające przed porażeniem prądem, takie rzeczy. Jeśli jest tam studnia, znajdą ją. Mam nadzieję, że wszyscy będziemy kopać.
– Piekielnie drogie to wszystko – zauważył Crosetti.
– O tak. Ale pieniądze nie są problemem.
– I nie interesuje to pana?
– Gdybym był ciekawski, sir, dawno już bym nie żył odparł Brown. O, widać Warwick. Za chwilę zobaczymy zamek.
Ukazał się, oślepiająco biały, nad linią drzew; zawisł tam na chwilę, a potem, gdy droga opadła, znikł jak wizja z jakiejś baśni. Kiedy jechaliśmy przez pozbawione charakteru przedmieścia, ukazał się znowu z lewej strony, ogromny, górujący nad rzeką.
– To nie jest coś w rodzaju Disneylandu, mam nadzieję?
– Nie, to prawdziwy zamek – zapewnił Brown. – Choć ci od Madame Tussaud przyozdabiają go, ile wlezie. Ale w te kamienie wsiąkała prawdziwa krew. Straszne to były czasy. Niegdyś taki zamek był ostatnim słowem w technice wojskowej, mimo to…
– Więc chciałby pan żyć w tamtej epoce?
– Chwilami. Wszystko było prostsze: ktoś, powiedzmy, działał człowiekowi
na nerwy, to wkładało się blaszane ubranko i rąbało gościa na kawałki. Chyba
za chwilę będziemy na miejscu.
Zjechał na pobocze wąskiej drogi i sprawdził coś na szczegółowej mapie sztabowej, potem złożył ją i skręcił w prawo, w wąską ścieżkę biegnącą przez dębowobukowy lasek.
– W vanie są dla was kombinezony – powiedział, kiedy wysiedli. – To ważne, żeby wyglądać na prawdziwych hydraulików z firmy.
Crosetti i Rolly podeszli do tylnych drzwi furgonetki, które otworzyły się, odsłaniając wnętrze: stalowy stół, stojaki na narzędzia, długie metalowe rury, drabiny, liny, sprzęt elektroniczny i dwóch mężczyzn, którzy przedstawili się jako Nigel i Rob – Nigel o sowich oczach za okularami, Rob barczysty i szczerbaty, z opaloną i wygoloną głową. Wręczyli Crosettiemu i Rolly żółte kombinezony, a także gumiaki i kaski tego samego koloru, z zamontowanymi lampami. Crosettiego nie zaskoczyło, że ten strój idealnie na niego pasuje. Carolyn oświadczyła, że jej rzeczy także mają właściwy rozmiar.
– Osborne robi wrażenie bardzo operatywnej firmy – zauważył Crosetti. – Czy nie dziwi cię, że znają rozmiar naszego obuwia?
– Nic mnie już nie dziwi. Czym oni się zajmują?
– Nie mam pojęcia.
Dwaj mężczyźni wytoczyli z vana czterokołowy wózek ze stalowych rurek i zaprosili Crosettiego do wyładowywania ciężkiego sprzętu elektronicznego oraz akumulatorów samochodowych i układania ich na wózku.
– A tak nawiasem mówiąc, do czego to wszystko? – spytał Roba.
– To jest detektor radarowy z najwyższej półki. Przekazuje obraz z głębokości dochodzącej do dziesięciu metrów, w zależności od rodzaju podłoża. Tu nie będzie problemu. Triasowy piaskowiec.
– Chyba że natrafimy na warstwę gliny – wtrącił Nigel.
– I co wtedy?
– Wtedy jesteśmy załatwieni, kolego – odparł Rob. – Będziemy musieli przejść na rezystywność, a to zajmie nam tydzień.
– Pracujecie obaj dla Osborne'a?
– My nie – odpowiedział Nigel. – Jesteśmy z wydziału geologii uniwersytetu w Hull. Zostaliśmy przekupieni, no nie, Robbie?
– Bezwzględnie. A tak przy okazji, czego szukacie? Skarbu wikingów?
– Czegoś w tym rodzaju – odparł Crosetti. – Ale będziemy musieli was zabić, kiedy już to znajdziemy.
Roześmiali się obaj, trochę nerwowo, i rozejrzeli dokoła, szukając wzrokiem Browna, który najwyraźniej gdzieś sobie poszedł.
Rolly grzebała nieopodal w ziemi, więc Crosetti podszedł do niej, żeby zobaczyć, co robi.
– Nie musisz drapać palcami – powiedział. – Mamy przecież do dyspozycji całą tę supertechnikę.
– Spójrz, co znalazłam powiedziała i wyciągnęła rękę.
Trzymała na dłoni płaski, z grubsza trójkątny biały kamień, na którym wyżłobiono idealnie prostą podwójną linię, a pod nią coś, co przypominało płatek róży.
– Tu musiał być klasztor oznajmiła. To jest właśnie to miejsce. Ciarki mnie przechodzą.
– Mnie też. Fantastycznie wyglądasz w tym kombinezonie i kasku. Gwizdniesz na mnie, kiedy będę przechodził?
Skwitowała tę uwagę surowym spojrzeniem. Nigel i Rob zawołali ich, żeby pomogli przy wózku. Przeciągnęli go przez lasek, po wybojach i korzeniach; przodem szedł Nigel, wpatrując się w odbiornik GPS, a na końcu dreptała Rolly, z kilofami i szpadlami na ramieniu.
– No dobra, włączmy radar. Jeśli ten obraz z satelity jest właściwy, to pan GPS mówi, że to tutaj.
Stali na wąskiej polanie, grubo pokrytej złotymi bukowymi liśćmi, pomiędzy trzema starymi drzewami o szarych pniach, których rozłożyste gałęzie krzyżowały się na tle mlecznobiałego nieba. Nigel ustawił co trzeba i włączył swoje urządzenie. Zamruczało i ze szczeliny w jednej z metalowych skrzynek zaczęła się wysuwać szeroka papierowa wstęga. Geolog poprawił okulary na nosie i przyjrzał się kolorowemu wydrukowi. Wydał radosny okrzyk, a potem zawołał:
– Rany! Trafiliśmy za pierwszym razem. Tu jest jama wypełniona czymś, co
wygląda na bloki ociosanego kamienia. Bez dwóch zdań. Zerknij na to, Robbie.
Rob spojrzał i potwierdził przypuszczenie kolegi. Odgarnęli liście oraz wierzchnią warstwę ziemi i zaczęli kopać. Wkrótce odkryli pozostałości czegoś, co wyglądało jak górna krawędź studni, z masą nieregularnych białych kamieni w środku.
– Wyschnięta powiedział Crosetti.
– Owszem – przyznał Rob. – System hydrologiczny bardzo się zmienił w ciągu ostatnich czterystu lat. Ma to związek z kopaniem kanałów i zakładaniem ozdobnych stawów dla szlachty, a także z rozwojem wodociągów publicznych. Zajrzał do otworu, marszcząc czoło. Ale i tak będzie sporo roboty. Jacyś dranie napakowali tu kamieni. Jak głęboko musimy dotrzeć?
– Na jakieś osiem metrów.
– O, w mordę! – zawołał Rob. – Robota na cały pieprzony dzień.
Była to mordercza, ciężka praca, z rodzaju tych, jakie ich przodkowie wykonywali codziennie przez całe życie w nie tak bardzo odległej przeszłości, przerzucając własnymi rękami twory planety z miejsca na miejsce. W dziurze mógł się zmieścić tylko jeden człowiek i musiał albo dźwigać kamienie i ładować je do płóciennej podwieszki przyczepionej do łańcucha zwisającego ze stalowego trójnoga i bloczka zainstalowanego przez geologów na górze, albo, gdy kamień był zbyt wielki, by go udźwignąć, wywiercić otwór, zamocować śrubę oczkową i zaczepić bezpiecznie ciężar na haku. Po godzinie zaczęło padać, był to jednostajny, ziębiący kapuśniaczek z niskich chmur wystarczyło, by się ślizgać, kaleczyć boleśnie i drętwieć z zimna. Crosettiego otępiał przy tej robocie. Zapomniał o Szekspirze i jego pieprzonej sztuce. Świat skurczył się do problemu kolejnego kamienia. Każdy z trzech mężczyzn pracował po pół godziny, a potem gramolił się po aluminiowej drabince na górę, by runąć na łóżko rozstawione w vanie. Rolly znalazła kuchenkę spirytusową, gotowała na niej wodę i poiła ich mocną, słodką herbatą. W przerwach stawała na krawędzi otworu studziennego ze stalową taśmą mierniczą, opuszczała ją po wydobyciu każdej kolejnej warstwy kamieni, a potem podawała na głos głębokość pięć metrów dwadzieścia, sześć metrów osiemnaście. Żartowała
Читать дальше