Nazajutrz rano byłem już przed szóstą w powietrzu, nad Atlantykiem. Mieliśmy wiatr z tyłu i po siedmiu godzinach wylądowaliśmy na lotnisku Baltimore-Washington. Trzy godziny później podjechałem wynajętym lincolnem pod skromny, podniszczony biały dom typu kanadyjskiego, otoczony dębami i dereniami, w Newton w stanie Maryland. Pani McCorkle okazała się krzepką damą po pięćdziesiątce, o swojskiej, szczerej twarzy, ubraną w roboczy wiejski strój, w fartuchu i w rękawicach. Wewnątrz panowała ciężka atmosfera długiego życia spustoszonego przez śmierć. Pudła były wystawione i pani Mc. usiłowała mężnie oddzielić rzeczy nadające się do sprzedaży od rupieci. Mary Evans, jak mi powiedziała, była starą panną (użyła tego staroświeckiego określenia). Smutna historia: miała narzeczonego, który nie wrócił z wojny, ojca, który żył zbyt długo, opiekowała się nim, nigdy nie wyszła za mąż, biedactwo. Owszem, była Bracegirdle ze strony matki, oczywiście katoliczki, ze starej rodziny, jak mówiła, przybyli do Ameryki w 1679 roku jednym ze statków lorda Baltimore. No cóż, można było w to uwierzyć, proszę spojrzeć na wszystko, wygląda tak, jakby niczego nie wyrzucali od 1680 roku! Proszę, może się pan rozejrzeć. Tam przy kominku są rzeczy, które moim zdaniem
dałoby się sprzedać. Zapisała wszystko parafii Świętego Tomasza, dlatego tu jestem.
Najpierw zajrzałem do pudła z książkami. Stara Biblia Douay Rheims, spękana skóra, w środku drzewo genealogiczne sięgające korzeniami Margaret Bracegirdle, pierwszej emigrantki. Margaret najwidoczniej wyszła za mąż w Ameryce, jej córki i synowie też założyli rodziny i nazwisko rozpłynęło się w różnych rejestrach, ale przetrwało w pamięci, bo na drzewie genealogicznym było wielu noszących prastare nazwisko Bracegirdle: Richard Bracegirdle Clement, Anne Bracegirdle Kerr…
Odłożywszy Biblię na bok, sięgnąłem głębiej do kartonu.
Znalazłem tam quarto: czerwona okładka z cielęcej skóry niemal całkiem poczerniała ze starości, wybrzuszone od wilgoci okładki i wyklejki pokryte były brunatnymi plamami, ale kartek nie brakowało, oprawa pozostała nietknięta, a na karcie przedtytułowej widniał podpis wykonany znajomym charakterem pisma, sepiowym atramentem: Richard Bracegirdle. Wydanie z 1598, jak zauważyłem, kartkując pierwsze stronice. Księga Rodzaju miała maleńkie dziurki. Ostatnią czystą stronicę pokrywało wypisane tą samą ręką czternaście nierównych rzędów liter. Zamknąłem z trzaskiem książkę. Pani McCorkle podniosła wzrok znad rzeczy, które sortowała, i zapytała, czy znalazłem to, czego szukałem.
– Owszem, znalazłem. Wie pani, co to jest?
– Wygląda na Biblię.
– Bo to jest Biblia. Genewska, z tysiąc pięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku. Należała do Richarda Bracegirdle'a, przodka pani przyjaciółki.
– Naprawdę? Czy to coś cennego?
– Raczej tak – odparłem. – Myślę, że można by za to dostać dwa i pół tysiąca dolarów, biorąc pod uwagę stan tej książki. Nie jest to idealny egzemplarz i oczywiście z tego przekładu korzystał praktycznie każdy piśmienny człowiek w Anglii przez jakieś osiemdziesiąt lat, więc zachowało się ich jeszcze sporo.
– Boże, dwa i pół tysiąca dolarów! Zupełnie jak w programie Objazdowy antykwariat.
– Prawie. Mogę pani wypisać od ręki czek na dwa i pół tysiąca. To znacznie więcej, niż dostanie pani od jakiegoś antykwariusza.
– Jest pan niezwykle szczodry, panie Mishkin. Czy interesuje pana może piękny serwis Fiesty?
Rozpływaliśmy się w uśmiechach.
– Nie bardzo, ale poszukuję jeszcze jednej rzeczy, o której jest wzmianka w starych papierach rodzinnych, a mianowicie przyrządu mierniczego z mosiądzu…
– Przyrządu mierniczego? Nie, nie sądzę. Mówi pan może o takich lunetkach na trójnogu?
– Niekoniecznie. Mam na myśli coś przenośnego, o długości metra i szerokości kilku centymetrów, jak duża linijka…
– Chyba nie mówi pan o tym?
Wskazała ścianę nad kominkiem, gdzie wisiał wynalazek Dicka Bracegirdle'a, połyskując matowo, przechowywany i polerowany przez pokolenia kobiet, gotów do użytku.
Albo raczej wytwór tych samych oszustów. Raz jeszcze pomyślałem z podziwem o zawiłości całej intrygi. Czy panna Evans była w to w jakiś sposób zamieszana? Czy naprawdę znaleźli rzeczywistego żeńskiego potomka Richarda Bracegirdle'a, czy też zaczęli od tej starszej pani i obudowali cały przekręt wokół zachowanego przyrządu i Biblii, a potem znaleźli odpowiedniego przodka? Nawet taki mistrz w kłamstwie jak ja nie mógł się powstrzymać od podziwu wobec tej zegarmistrzowskiej roboty.
Na lotnisku Baltimore-Washington udałem się do jednej z poczekalni dla zamożnych turystów i zadzwoniłem do Zurychu, do Crosettiego. Poinformowałem go, co właśnie kupiłem, a potem zeskanowałem i posłałem mu e-mailem szyfr z końcowej strony Biblii Bracegirdle'a. Powiedział, że zastosuje swój program deszyfrujący i prześle mi z powrotem. Wypiłem kawę i coś przekąsiłem, a po mniej więcej godzinie oddzwonił Crosetti, ale nie miał dobrych wieści. Szyfru nie udało się rozwiązać za pomocą siatki i klucza użytego przy odczytywaniu listów.
– Dlaczego on to zrobił? – spytałem. – Miał niemożliwy do złamania szyfr.
Po co ta zmiana?
– Nie wiem. Paranoja? Miał do czynienia z dwiema wrogimi stronami,
Dunbartonem i Rochesterem; obaj mieli biblijny klucz do szyfru. Może chciał
coś zataić, a może już nie rozumował zbyt jasno.
O tak, tu się zgadzałem.
– A więc jest jeszcze jedna siatka?
– Niekoniecznie. Myślę, że to regularny system szyfrujący. To znaczy klucz
zmienny oparty na jakimś tekście.
– Na jakim tekście? Na Biblii?
– Nie sądzę. Pamiętasz tę historię z ostatniego listu, kiedy Bracegirdle rozmawia z Szekspirem o tym, gdzie ukryć sztukę, i wyjaśnia, jak działa klucz, a potem dodaje coś w tym rodzaju, żeby posłużyć się jego własnymi słowami?
Pamiętałem, ale mgliście.
– A zatem – odparłem – będziemy musieli przeczytać wszystkie dzieła Szekspira? To będzie trwało wieczność.
– Niezupełnie. Pamiętaj, że komplet dzieł Szekspira ukazał się dopiero w tysiąc sześćset dwudziestym trzecim roku. Bracegirdle nie użyłby sztuki pochodzącej z innych wydań, czasem zniekształconych. Chodzi mi o to, że był zorientowany w tych sprawach.
– A więc co robić?
– Mamy czternaście linijek zaszyfrowanego tekstu. Może to sonet. Sonety
ukazały się w tysiąc sześćset dziewiątym.
– Więc wypróbuj to.
– Tak jest, szefie. A tak przy okazji, jeśli to znowu zakończy się klapą, to będziesz musiał się spotkać z Klimem i moją mamą.
– Bo…?
– Bo to jedyny poważny kryptograf, jakiego znam. W przypadku klucza zmiennego, który nie jest oparty na znanym nam tekście, trzeba dokonać znacznie bardziej skomplikowanej analizy. Nie jest to niemożliwe, zwłaszcza z programem komputerowym, który Klim potrafi stworzyć, ale nie jest to też błahostka. Ja tego nie potrafię, lecz on – owszem. I jeszcze będzie tam moja mama.
– Też zajmuje się kryptografią?
– Nie, ale jest naprawdę bystra, rozwiązuje krzyżówkę w niedzielnym „Timesie” w mniej więcej dwadzieścia minut. Zadzwonię do niej i powiem, że przyjedziesz.
A więc na lotnisko LaGuardia, stawiając po drodze Omara w stan pogotowia. Czekał na mnie i załamał się, kiedy powiedziałem mu o dzieciach; uronił łzę, na co prawdziwy ojciec się nie zdobył. Nawet ludzie, którzy mi służą, spiskują, żeby mnie zawstydzić taka podła myśl przyszła mi do głowy, gdy przeciskaliśmy się jak zawsze zatłoczoną trasą ekspresową Van Wyck. Z lotniska było niedaleko, co jest chyba jedyną zaletą mieszkania w Queens. Kiedy podjechaliśmy pod domek, od razu zauważyłem, że coś jest nie w porządku. Przed wejściem parkował brudny pikap z jednym kołem na krawężniku, a drzwi frontowe stały otworem, choć panował ziąb. Powiedziałem Omarowi, żeby zatrzymał się trochę dalej i z komórką w pogotowiu został w samochodzie, a ja tymczasem rozejrzę się po okolicy. Sprzeciwił się, twierdząc, że powinniśmy iść obaj, on z bronią, ale odrzuciłem tę propozycję. Nie powiedziałem tego, lecz przyszło mi do głowy, że w tej godnej pożałowania aferze narażałem jego życie wielokrotnie i nie mógłbym uczynić tego jeszcze raz. Jeśli ryzyko istniało, rozumowałem, to lepiej, żeby poniósł je ten paskudny facet, a spodziewałem się najgorszego. I dostrzegłem w tym szansę uwolnienia się, przynajmniej częściowo, od bólu.
Читать дальше