– To zależy od ciebie, Jake. To ty jesteś funkcjonariuszem wymiaru sprawiedliwości, nie ja. Ja jestem zainteresowany wyłącznie tym, żeby ten cały bałagan się skończył.
Jechaliśmy w stronę Oksfordu; pan Brown poinformował nas, że byliśmy śledzeni w drodze do więzienia i że teraz też jadą za nami. Paul był z tego zadowolony, jako że gangsterzy uzyskali potwierdzenie, że naprawdę byliśmy u Pascoe, a poza tym ta wizyta wzbogaciła o ważny szczegół naszą historię fałszerstwa. O czym myślałem po tych wszystkich rewelacjach? Kombinowałem, jak je wykorzystać, aby jeszcze raz się spotkać z Mirandą Kellogg czy kimkolwiek ta kobieta była. Określiłem wcześniej swojego syna Niko jako ofiarę obsesji i natręctw i rzeczywiście nią był, biedaczek, ale wiadomo, że niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Wyciągnąłem telefon i wybrałem numer Crosettiego, nie dlatego, żebym jakoś szczególnie chciał z nim rozmawiać; po prostu odczułem potrzebę tego, co psychologia określa czynnością zastępczą. Zwierzęta w sytuacji stresu liżą sobie genitalia, ale gatunki wyższe sięgają po papierocha lub, w dzisiejszych czasach, po komórkę. Zdenerwowałem się, słysząc nagrany komunikat, że abonent jest chwilowo nieosiągalny. Czy ten facet był naprawdę aż tak głupi, żeby wyłączyć telefon? Zadzwoniłem do hotelu „Dorchester”, żeby zarezerwować apartament; dla ludzi takich jak ja wydawanie mnóstwa pieniędzy jest innym rodzajem czynności zastępczej. Podczas jazdy udało nam się przenieść zapis rozmowy z Pascoe na mój laptop, a potem na płytę CD, którą wziął sobie Paul. Powstrzymałem się i nie poprosiłem o kopię dla siebie.
Parę godzin później podwieźli mnie pod hotel. Atmosfera w samochodzie była dość lodowata i nie rozładowała jej żadna dramatyczna konfrontacja. Omawialiśmy kwestię bezpieczeństwa. Pan Brown zapewnił nas, że jego ludzie będą mnie pilnować także w „Dorchesterze”.
– To musi kosztować fortunę – zauważyłem.
– Owszem – przyznał Paul. – Ale nie ty za to płacisz.
– Co? Chyba nie moja firma prawnicza?
– Nie. Płaci Amalie.
– Czyj to był pomysł?
– Jej. Nalegała. Chce, żebyśmy byli bezpieczni.
– I niewątpliwie pragnie mieć raporty na temat moich poczynań – odparłem z nietypową dla siebie złośliwością.
Paul zignorował tę uwagę, jak czyni to zwykle, gdy przemawiam tym tonem. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Próbowałem na tym poprzestać, ale on objął mnie na pożegnanie, na czym wcale mi nie zależało.
– Wszystko pójdzie gładko – obiecał z tak promiennym uśmiechem, że musiałem się przemóc i go odwzajemnić. Nienawidzę tego u Paula.
Przynajmniej panu Brownowi wystarczył krótki uścisk dłoni. Potem włączyli się do deprymującego ruchu lewostronnego.
Mój apartament był błękitny, upchany do granic możliwości meblami z wymyślną tapicerką i pikowaniami. Zadzwoniłem ponownie do Crosettiego, z tym samym rezultatem. Wypiłem szklaneczkę szkockiej, potem drugą, odbyłem parę rozmów służbowych, umawiając się na najbliższe dni. Nasza kancelaria reprezentowała wielonarodowe wydawnictwo i spotkania miały być poświęcone digitalizacji tekstów w krajach Unii Europejskiej i należnym z tego tytułu tantiemom. Był to dokładnie ten rodzaj koszmarnie nudnych negocjacji prawnych, w jakich się specjalizowałem, i spodziewałem się, że sam też będę krańcowo nudny w towarzystwie kolegów, w porównaniu z którymi byłem Merkucjem.
Przez cały następny dzień wydzwaniałem do Crosettiego, bez powodzenia. Pierwszego wieczoru, po nudnej kolacji z kilkoma specjalistami od prawa autorskiego, rozważałem przez chwilę, czy nie zamówić jednej z eleganckich prostytutek, z których ta część Londynu zasłużenie słynie: może długonogiej blondynki albo dziewczyny w stylu Charlotte Rampling, z przebiegłym uśmiechem i kłamliwymi niebieskimi oczami. Ale oparłem się pokusie; mogło to się spotkać z jawnym sprzeciwem niewidzialnych aniołów stróżów (i oczywiście ich pracodawczyni), z drugiej zaś strony wiedziałem, że nie będę miał z tego wielkiej przyjemności, a po wszystkim popadnę w nastrój samobójczy. Dowodziło to, że już na zawsze jestem skazany na najbardziej autodestrukcyjne wybory, i ta świadomość sprawiła, że poczułem się groteskowo z siebie zadowolony.
Spałem snem sprawiedliwego, a rano zadzwonił do mnie Crosetti.
Kiedy powiedział, że jest u Amalie w Zurychu, poczułem ukłucie zazdrości, tak dojmujące, że o mało nie przewróciłem szklanki z sokiem pomarańczowym;
natychmiast przypomniałem sobie naszą rozmowę w barze hotelowym. W tej nikczemnej fantasmagorii seksualnej, jaką stało się moje życie rodzinne, nigdy nie przekroczyłem pewnej granicy, którą, jak wiedziałem, wielu uganiających się za spódniczkami przekracza bez zastanowienia: nigdy mianowicie nie przerzucałem winy na skrzywdzoną żonę, czy to oskarżając ją o niewierność, czy też szukając samousprawiedliwień dla swoich romansów. Tłumaczenie, że „każdy tak robi”, zwalnia człowieka z odpowiedzialności moralnej, a wtedy wszyscy możemy być podstępnie zdeprawowani. Czy naprawdę zachęciłem Crosettiego? Czy rzeczywiście to wykorzystał? Czy Amalie…?
Pot zalał mi twarz, musiałem rozpiąć kołnierzyk, żeby zaczerpnąć tchu. W jednym przerażającym momencie zrozumiałem, że byłem zdolny do ekscesów tylko dlatego, że moja żona stanowiła przykład złotego wzorca emocjonalnej uczciwości i niewinności. Gdyby to ona okazała się zepsuta, wszelkie cnoty zniknęłyby ze świata i wszelkie przyjemności straciłyby urok. Trudno mi teraz wyrazić, jak głębokiego wstrząsu doznałem na tę myśl. (Która oczywiście, jak wiele podobnych, wkrótce zblakła; taka jest potęga tego, co Kościół nazywa pożądliwością ciała, siły zrodzonej z nawyku – i z upadku człowieka, jeśli chcecie wykładni teologicznej która ciągnie nas z powrotem w bagno grzechu. Godzinę później, podczas pierwszego zebrania, rozmyślałem o Mirandzie i jednocześnie rzucałem spojrzenia młodej, świeżej asystentce).
Po długiej ciszy wychrypiałem do telefonu:
– Czy pieprzysz moją żonę, ty świński sukinsynu?
Zrobiłem to wystarczająco głośno, żeby odwróciły się w moją stronę głowy przy sąsiednich stolikach w eleganckiej sali śniadaniowej hotelu „Dorchester”. Na co odpowiedział, zaszokowany:
– Co takiego? Oczywiście, że nie. Jestem tu z Carolyn Rolly.
– Rolly? A skąd się ona wzięła?
– Zjawiła się w Oksfordzie. Ukrywa się przed ludźmi Szwanowa.
– I zawiozłeś ją do domu, w którym jest moja żona i dzieci? Ty dupku!
– Uspokój się, Jake. Pomyślałem, że to dobre posunięcie. Dlaczego mieliby jej szukać w Zurychu? Albo mnie na przykład. A tymczasem zrobiliśmy pewne postępy…
– Nie gadaj mi takich rzeczy! Wynoś się stamtąd i szukaj sobie innego miejsca!
Wiem, to było strasznie głupie, ale myśl o Crosettim w jednym domu z Amalie dopiekła mi do żywego.
– Dobrze, wyniesiemy się do hotelu. Chcesz, żebym ci coś powiedział… coś
ważnego?
Odparłem opryskliwie, żeby gadał. Historia była niezła. Krótko mówiąc, Rolly uciekła gangsterom i przemyciła kopię siatki; umożliwiło to rozszyfrowanie listów. Próbuję sobie przypomnieć, co czułem, słysząc to, i myślę, że odpowiedź brzmi: niewiele, bo wiedziałem już, że cała sprawa jest oszustwem. Powiedziałem mu, żeby przysłał mi e mailem kopię programu deszyfrującego, i zapytałem:
– I co, wiadomo, gdzie jest ukryta sztuka?
– Bracegirdle pisze, że zakopał swój egzemplarz, a sam czeka na odpowiedź od Rochestera. Działał na dwie strony: oszukiwał Dunbartona i chciał wykorzystać sztukę jako dowód na to, że uknuto spisek. Mógł dostać tę odpowiedź i wykopać sztukę, a wtedy kto wie, co się z nią stało.
Читать дальше