Weszliśmy do domu przez następną sklepioną bramę i środkowy dziedziniec. Rezydencja znajdowała się w zadziwiająco dobrym stanie. Żaden z późniejszych architektów nie otrzymał zezwolenia na przebicie w ścianach symetrycznych georgiańskich okien i dobudowanie wymyślnych wiktoriańskich cieplarni. Wstępując tu, można było cofnąć się w przeszłość.
– Niewiarygodne – szepnęłam.
Clairmont uśmiechnął się szeroko i poprowadził mnie przez wielkie drewniane drzwi, otwarte i umocowane żelazną podpórką. To, co zobaczyłam, zwyczajnie mnie zatkało. Jeśli zewnętrzny wygląd budynku był godny uwagi, to jego wnętrze było zdumiewające. We wszystkich kierunkach ciągnęły się kilometry pełnych blasku, ozdobnych tapiserii wyściełających ściany. Ktoś rozpalił ogień w ogromnym kominku. Równie wiekowy wygląd miał stół na krzyżujących się nogach i kilka ław. Jedynym świadectwem, że jesteśmy w XX wieku, było elektryczne oświetlenie.
Przed ławami stały rzędy butów, a na ich ciemnych dębowych pokryciach piętrzyły się stosy swetrów i kurtek. Clairmont położył na stole kluczyki i zsunął buty. Także i ja zrzuciłam pantofle i ruszyłam za nim.
– Pamiętasz? Mówiłem ci, że jest to grupa mieszana – zwrócił się do mnie wampir, gdy doszliśmy do drzwi w pokrytej boazerią ścianie. Spojrzałam na niego i kiwnęłam głową. – Rzeczywiście jest mieszana. Ale jest tylko jeden sposób, żeby się dostać do tej sali: musisz być jedną z nas.
Otworzył pchnięciem drzwi i natychmiast poczułam na sobie szturchnięcia, mrowienia i lodowate ukłucia spojrzeń dziesiątków oczu, które skierowały się w moją stronę. Sala była wypełniona demonami, czarodziejami, czarownicami i wampirami. Wszyscy siedzieli na kolorowych matach – niektórzy ze skrzyżowanymi nogami, inni klęczeli – i czekali na rozpoczęcie zajęć. Niektóre demony miały na uszach słuchawki. Słychać było stały pomruk gawędzących czarownic. Wampiry siedziały spokojnie, nie emocjonując się zbytnio.
Zmartwiałam.
– Przepraszam cię – rzekł Clairmont. – Bałem się, że nie przyjedziesz, jeśli ci powiem… ale to jest naprawdę najlepszy kurs w Oksfordzie.
W naszą stronę ruszyła wysoka czarownica o krótkich kruczoczarnych włosach i cerze koloru kawy ze śmietanką. Reszta sali odwróciła się, wracając do cichej medytacji. Wchodząc do środka, Clairmont był trochę spięty, ale teraz wyraźnie się odprężył, kiedy czarownica podeszła do nas.
– Witam cię, Matthew. – Jej dźwięczny głos miał lekki hinduski akcent.
– Cześć, Amiro. – Matthew ukłonił się na powitanie. – To jest moja znajoma, o której ci mówiłem, Diana Bishop.
Czarownica przyjrzała mi się, jej oczy nie ominęły żadnego szczegółu mojej twarzy. Uśmiechnęła się.
– Witaj, Diano. Miło mi cię poznać. Czy joga to dla ciebie coś nowego?
– Nie. – Serce zabiło mi w przypływie nowej fali zaniepokojenia. – Ale jestem tu po raz pierwszy.
Amira uśmiechnęła się szerzej.
– Witaj w Old Lodge.
Zastanawiałam się, czy ktoś tutaj wie coś o manuskrypcie Ashmole 782 , ale nie zobaczyłam ani jednej znajomej twarzy, a atmosfera w sali była otwarta i swobodna, całkowicie wolna od napięć istniejących zwykle między istotami o nadnaturalnych mocach.
Ciepła mocna dłoń zacisnęła się na moim nadgarstku i moje serce natychmiast wróciło do zwykłego rytmu. Spojrzałam z podziwem na Amirę. Jak ona to zrobiła?
Puściła mój nadgarstek i puls pozostał na tym samym poziomie.
– Mam nadzieję, że oboje poczujecie się tu jak najswobodniej – zwróciła się do Clairmonta. – Usiądźcie, zraz zaczynamy.
Rozwinęliśmy nasze maty w tylnej części sali, blisko drzwi. Nie miałam nikogo po prawej stronie, ale za kawałkiem wolnej podłogi siedziały w pozycji lotosu dwa demony z zamkniętymi oczami. Poczułam mrowienie na ramieniu. Wzdrygnęłam się, zastanawiając się, kto na mnie patrzy. Ale wrażenie szybko minęło.
Przepraszam, odezwał się gdzieś w środku mojej głowy wyraźnie słyszalny, skruszony głos. Dobiegał z przedniej części sali, z tego samego kierunku, co mrowienie. Amira zmarszczyła się lekko na kogoś w pierwszym rzędzie, a potem poprosiła wszystkich o uwagę.
Gdy tylko zaczęła mówić, moje ciało siłą przyzwyczajenia ułożyło się posłusznie w pozycji ze skrzyżowanymi nogami, a po chwili Clairmont poszedł w moje ślady.
– Czas zamknąć oczy. – Amira wzięła do ręki maleńkiego pilota i ze ścian i sufitu popłynęły łagodne motywy medytacyjnego śpiewu. Miały średniowieczny charakter. Jeden z wampirów westchnął z zadowoleniem.
Wzrok błądził w rozkojarzeniu po ozdobnych sztukateriach pomieszczenia, które musiało być kiedyś głównym salonem rezydencji.
– Zamknijcie oczy – przypomniała łagodnie Amira. – Być może trudno wam pozbyć się kłopotów, zmartwień, myślenia o sobie. Dlatego jesteśmy tu dziś wieczorem.
Jej słowa były znajome – słyszałam je już przedtem w różnych wariantach, na innych kursach jogi – ale w tej sali nabrały nowego znaczenia.
– Jesteśmy tu dzisiaj, żeby się nauczyć gospodarować naszą energią. Spędzamy czas, wysilając się i spinając, żeby stać się kimś, kim nie jesteśmy. Oddalcie od siebie te pragnienia. Uszanujcie to, kim jesteście.
Amira poprowadziła nas przez kilka łagodnych wyprostów kończyn i poleciła usiąść na kolanach, żeby ogrzać kręgosłupy, zanim przyjmiemy pozycję warującego psa. Trwaliśmy w niej przez kilka oddechów, po czym sięgnęliśmy dłońmi do stóp i podnieśliśmy się na nogi.
– Wsuńcie stopy w ziemię – nakazała – i przyjmijcie pozycję góry.
Skupiłam się na moich stopach i poczułam nieoczekiwany wstrząs idący od podłogi. Otworzyłam szerzej oczy.
Zaczęliśmy naśladować ruchy Amiry, gdy przeszła do ćwiczeń zwanych vinyasas . Wyciągaliśmy ramiona do sufitu, a zaraz potem dotykaliśmy dłońmi stóp. Unosiliśmy się do połowy wysokości, utrzymując kręgosłup równolegle do podłogi, potem zwijaliśmy się w kłębek i wysuwaliśmy nogi do tyłu w pozycji podpartej. Dziesiątki demonów, wampirów i czarownic opuszczały swoje ciała i kręciły nimi półkola, zakreślając pełne gracji, skierowane ku górze krzywizny. I znowu zwijaliśmy się i unosiliśmy, wyciągając nad głowę ramiona, żeby delikatnie zetknąć je dłońmi.
Następnie Amira pozwoliła każdemu z nas ćwiczyć w jego własnym rytmie. Nacisnęła guzik pilota i salę wypełnił głos Eltona Johna i jego powolny melodyjny Rocket Man .
Muzyka dziwnie harmonizowała z nastrojem sali, toteż powtarzałam w jej rytm znajome ruchy, rozluźniałam napięte mięśnie i w miarę upływającego czasu opróżniałam moją głowę z wszelkich myśli. Gdy po raz trzeci wróciliśmy do przyjmowania różnych póz, nagromadzona w sali energia zaczęła się uzewnętrzniać zupełnie inaczej.
Troje czarodziejów szybowało około trzydziestu centymetrów nad drewnianą podłogą.
– Opuśćcie się – poleciła obojętnym tonem Amira. Dwoje łagodnie opadło na podłogę. Trzeci musiał znurkować jak łabędź, żeby znaleźć się na dole, ale nawet wtedy jego dłonie dotknęły podłogi wcześniej niż stopy.
Zarówno demony, jak i wampiry miały kłopoty z rytmem. Niektóre demony poruszały się tak powoli, że zaczęłam się zastanawiać, czy się nie poprzyklejały. Wampiry miały odwrotny problem, ich potężne mięśnie kurczyły się i rozkurczały z gwałtowną siłą.
– Łagodniej – mruknęła Amira. – Żadnego naciskania ani napinania się.
Stopniowo do wypełniającej salę energii wrócił spokój. Amira poprowadziła nas przez szereg pozycji stojących. Tutaj wampiry były wyraźnie najlepsze, potrafiły wytrzymywać je bez wysiłku całymi minutami. Prędko przestałam przejmować się tym, kto znajduje się ze mną w sali, i martwić, czy dorównam grupie. Żyłam tylko chwilą i ruchem.
Читать дальше