Znalazłam się u siebie, wyciągnęłam etui z paszportem i wyjęłam dziesięciodolarówkę z pliku amerykańskich banknotów. Kilka minut zajęło mi szukanie koperty. Wsunęłam do środka goły banknot, zakleiłam ją, wpisałam adres Chrisa, dodałam AIR MAIL i przylepiłam znaczek w górnym rogu.
Chris nigdy nie pozwoli mi zapomnieć, że przegrałam ten zakład. Przenigdy.
Uczciwie mówiąc, to auto jest całkiem szablonowe. – Przylepiony do dłoni kosmyk włosów trzeszczał i trzaskał, kiedy próbowałam odrzucić go z mojej twarzy.
Świeży i rozluźniony Matthew Clairmont opierał się swobodnie o karoserię swojego jaguara. Nawet jego strój do jogi, zwracający uwagę kombinacją szarych i czarnych tonów, wyglądał jak spod igły, choć był znacznie mniej wyszukany pod względem kroju niż to, w czym przychodził do biblioteki.
Przyglądając się smukłemu autu i eleganckiemu wampirowi, czułam się niewytłumaczalnie wytrącona z równowagi. Miałam niedobry dzień. Pas transmisyjny w bibliotece zepsuł się i musiałam czekać bez końca na zamówione manuskrypty. Koncepcja mojego odczytu wymykała mi się ciągle i zaczynałam z przestrachem zerkać do kalendarza, wyobrażając sobie pełną salę kolegów, którzy zarzucali mnie trudnymi pytaniami. Zbliżał się początek października, a konferencja miała odbyć się w listopadzie.
– Myślisz, że lepszy byłby jakiś mały samochodzik? – zapytał, wyciągając rękę po moją matę do jogi.
– Nie sądzę, raczej nie. – Stojąc w jesiennym zmierzchu, Clairmont zdecydowanie wyglądał na wampira, ale gęstniejący strumień studentów i wykładowców płynął obok, nie zwracając na niego szczególnej uwagi. Jeśli oni nie wyczuwali, a raczej nie byli w stanie dostrzec, kim on jest naprawdę, to samochód zupełnie się nie liczył. Poczułam podskórny przypływ poirytowania.
– Czymś ci się naraziłem? – zapytał, rzucając mi szczere spojrzenie szeroko otwartych szarozielonych oczu. Otworzył drzwi samochodu, wciągając głęboko powietrze, kiedy prześlizgiwałam się obok niego.
Moje opanowanie prysło.
– Obwąchujesz mnie? – Od wczoraj podejrzewałam, że moje ciało udziela mu wszelkiego rodzaju informacji, jakie wolałabym zatrzymać przy sobie.
– Nie kuś mnie – mruknął, zamykając mnie w środku. Włosy na mojej szyi uniosły się trochę, kiedy pojęłam znaczenie jego słów. Otworzył pokrywę bagażnika i włożył do środka moją matę.
Nocne powietrze wypełniło wnętrze auta, gdy wampir wślizgiwał się do niego, nie wkładając w to żadnego widocznego wysiłku ani nie popełniając żadnej niezręczności. Na jego twarzy pojawiło się współczucie.
– Zły dzień?
Rzuciłam mu ostre spojrzenie. Clairmont dokładnie wiedział, jak zły miałam dzień. Wraz z Miriam pojawił się znowu w czytelni księcia Humfreya, żeby chronić mnie przed nagabywaniem przez inne istoty. Kiedy wyszliśmy przebrać się do jogi, Miriam została, żeby się upewnić, że nie rusza za nami sznur demonów lub czegoś gorszego.
Clairmont uruchomił silnik i ruszył Woodstock Road, nie próbując nawiązać pogawędki. Nie było tu nic prócz zwykłych budynków.
– Dokąd jedziemy? – zapytałam podejrzliwie.
– Na jogę – odparł spokojnie. – Biorąc pod uwagę twój nastrój, powiedziałbym, że tego potrzebujesz.
– Ale gdzie jest ten klub? – zapytałam. Kierowaliśmy się za miasto, w stronę Blenheim.
– Zmieniłaś zamiar? – zapytał lekko poirytowanym tonem. – Mam cię zawieźć z powrotem do studia na High Street?
– Nie. – Wzdrygnęłam się na wspomnienie wczorajszych nieciekawych zajęć.
– W takim razie odpręż się. Nie zamierzam cię porwać. Czasami przyjemnie jest zdać się na kogoś innego. Poza tym to niespodzianka.
– Hm… – mruknęłam.
Matthew włączył radio i z głośników popłynęła muzyka klasyczna.
– Przestań myśleć i słuchaj – rzucił rozkazującym tonem. – Nie wolno się spinać przy dźwiękach Mozarta.
Nie poznając niemal samej siebie, zagłębiłam się z westchnieniem w siedzeniu i zamknęłam oczy. Jaguar płynął tak gładko, a dochodzące z zewnątrz odgłosy były tak stłumione, że czułam się zawieszona nad ziemią, niesiona na niewidocznych, muzycznych rękach.
Auto zwolniło i podjechaliśmy pod wysoką żelazną bramę, której nawet ja, przy całej mojej wprawie, nie mogłabym przeskoczyć. Po obu jej stronach ciągnęło się ceglane ogrodzenie w ciepłym czerwonym odcieniu, z wmurowanymi nieregularnymi wzorami i zawiłymi arabeskami. Uniosłam się trochę.
– Stąd tego nie zobaczysz – powiedział Clairmont, śmiejąc się. Opuścił boczną szybę po swojej stronie i wystukał kilka cyfr na lśniącej płycie elektronicznie sterowanego zamka. Ozwał się dźwięk i brama zaczęła się otwierać.
Pod kołami zachrzęścił żwir, gdy znaleźliśmy się po drugiej stronie następnej bramy, jeszcze starszej niż tamta. Nie było tu ozdobnej ślusarki, a tylko zwykłe sklepienie łączące ceglane mury, które były dużo niższe niż ogrodzenie zewnętrzne. Nad łukowatym sklepieniem widać było maleńkie przypominające zwieńczenie latarni morskiej, którego okna wychodziły na wszystkie strony. Na lewo od bramy wznosiła się imponująca ceglana kordegarda opatrzona kręconymi kominami i witrażowymi oknami. Na małej mosiężnej plakietce z wytartymi krawędziami widniał napis: „Old Lodge”.
– Pięknie tu – westchnęłam.
– Wiedziałem, że ci się spodoba. – Wampir wydawał się zadowolony.
W pogłębiającym się mroku zagłębiliśmy się w parku. Szum samochodu spłoszył małe stado danieli, które schroniły się w cieniu, uciekając przed światłami jaguara. Łagodnym stokiem wjechaliśmy na nieduże wzniesienie i skręciliśmy w stronę podjazdu. Dotarliśmy do szczytu wzgórza, auto zwolniło i światła zgasły.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział Clairmont, wskazując lewą ręką.
Przed nami wznosiła się jednopiętrowa wiejska rezydencja w stylu Tudorów, otaczająca centralny dziedziniec. Jej cegły lśniły w blasku potężnych reflektorów, które przeświecały przez gałęzie sękatych dębów, oświetlając fasadę budynku.
Byłam tak oszołomiona, że rzuciłam przekleństwo. Clairmont spojrzał na mnie ze zgorszeniem, a potem się roześmiał.
Wjechał autem na okrągły podjazd przed budynkiem i zaparkował tuż za najnowszym modelem sportowego audi. Stało tu już przeszło dziesięć innych samochodów, a w dole wzgórza widać było reflektory następnych.
– Jesteś pewien, że się nie zbłaźnię? – Ćwiczyłam jogę od przeszło dziesięciu lat, ale nie oznaczało to, że byłam w tym dobra. Nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać, czy nie jest to kurs, którego uczestnicy balansują na przedramieniu, mając stopy uniesione nad ziemię.
– To mieszana grupa – odparł, żeby podnieść mnie na duchu.
– W porządku. – Mimo swobodnego tonu jego odpowiedzi zaniepokoiłam się jeszcze bardziej.
Clairmont wyjął z bagażnika nasze maty. Gdy do szerokiego wejścia kierowali się ostatni już kursanci, podszedł w końcu niespiesznie do drzwi auta po mojej stronie i wyciągnął rękę. To coś nowego, pomyślałam, podając mu swoją dłoń. Dotykając go, czułam się wciąż nie całkiem swobodnie. Różnica temperatury naszych ciał była tak uderzająca, że bezwiednie się cofnęłam.
Wampir ujął lekko moją dłoń i pociągnął, żeby pomóc mi wysiąść z auta. Trzymając ciągle moją rękę, uścisnął ją łagodnie, jakby dla dodania mi odwagi, i dopiero wtedy puścił ją swobodnie. Zaskoczona spojrzałam na niego i przyłapałam go na tym samym. Oboje spojrzeliśmy z zakłopotaniem w bok.
Читать дальше